W Polsce nie ma formacji lewicowej. Nie ma w ogóle projektu politycznego, który byłby w stanie zmobilizować dostatecznie szeroką grupę ludzi, by móc realizować niezbędną dzisiaj lewicową polityczną wizję. Jest ona konieczna jeśli nie chcemy, w myśl „polaryzacyjno-dyfuzyjnego” modelu modernizacji, wkroczyć w latynoski model kapitalizmu i erę niespotykanych od czasów II RP niesprawiedliwości i napięć społecznych.
Postpolityczne ujednolicenie ekonomicznych programów partii i zamianę polityki w medialny spektakl bez treści jako główne przyczyny kryzysu politycznej reprezentacji a także całej sfery publicznej były już omawiane nie raz przez różnych autorów i autorki. Przeciąganie działaczy z partii do partii to nie tylko teatr telewizji maskujący miałkość politycznych programów, ale też problem dla lewicy poważniejszy: pozorna absorpcja wszystkich istotnych postulatów i żądań przez hegemoniczny blok, jaki stara się tworzyć Platforma Obywatelska. Utrwalenie politycznego układu konserwowanego dotacjami dla partii i faworyzującą okrzepłych graczy ordynacją wyborczą, tak na szczeblu ogólnopolskim jak i lokalnym (vide My Poznaniacy, ruch, który uzyskawszy niemal 10% poparcia w wyborach samorządowych nie otrzymał ani jednego mandatu w radzie miasta) jest faktem trudnym do zakwestionowania. Dodatkowo miejsce dla lewicy na scenie politycznej zajmowane jest przez zombie SLD. Nie pomoże mu już powrót z politycznego Tartaru Józefa Oleksego i Leszka Millera. Nawet gdyby partia sprzedała wszystkie swoje nieruchomości od Rozbratu po salki komitetów osiedlowych, to i tak nie będzie zdolna do działania wykraczającego poza rozpaczliwe utrzymywanie się na powierzchni z pomocą karnego elektoratu Związku Działkowców. Co więcej, trwanie SLD wstrzymuje rozwój nowych inicjatyw, a nic nie wskazuje na to, by Sojusz mógł (i przede wszystkim chciał) prędko stać się lewicową partią o charakterze nie-nomenklaturowym. Po wyborach objawiła się nam jeszcze operetkowa formacja Palikota, która jest raczej symptomem dominacji symbolicznej równie operetkowej prawicy w sferze moralności i obyczajowości. Obie strony są równie niebezpieczne, a zdejmowanie sejmowego krzyża, nawet bez spadania z fotela jak podczas jego wieszania, doskonale napędzi krucjaty obskuranckich klerykałów. Będziemy więc mieli osobliwy podwójny backlash à rebours – tym razem realne wyzwania dla polityki społecznej zostaną zaciemnione przez zwrot ku wartościom w potyczkach z „transwestytami z RPP”. Umożliwi to scalenie „ciemnych” sił pod wyzwaniem katolickiego pospolitego ruszenia nieskażonego społeczną nauką Kościoła. Z drugiej strony przypieczętuje wytworzenie prawdziwej lewicy kulturowej, to znaczy do reszty wyzbytej principiów solidarności społecznej wielkomiejskiej klasy średniej. Obie formacje będą w najlepsze toczyć zacięte boje, de facto utwierdzając naszą bezbronność wobec procesji neoliberalnego kapitalizmu.
Wszystkie te czynniki składają się na osobliwy konglomerat blokujący zaistnienie w Polsce lewicowego projektu politycznego, ale nie wyczerpują problemu. Jeśli przyjmiemy, że w Polsce żyją szerokie grupy ludzi, którzy realnie są, lub będą, pokrzywdzeni i stracą na realizowanym, liberalnym modelu relacji między państwem a sferą społeczną, a zatem mogą stanowić zaplecze dla budowy szerokiego poparcia a nawet ruchu politycznego, to owe czynniki nie powinny być przeszkodą nie do pokonania. Założenie to jest nie tylko wynikiem obserwacji rzeczywistości, ale też warunkiem opowiedzenia się za polityką lewicową, która ma przecież komuś służyć, realizować jakąś wizję emancypacji czy poprawy jakości życia konkretnych ludzi. Dlatego trzeba szukać innych jeszcze przyczyn nieobecności w Polsce lewicowej siły politycznej i barier jakie trzeba przekroczyć przy próbie jej tworzenia. Rozpoznanie sytuacji jest warunkiem koniecznym do jakiejkolwiek próby jej zmiany.
Problem 1. Rekrutacja partyjnych elit
Każdy kto miał do czynienia z jakąkolwiek partyjną młodzieżówką czy lokalną kampanią wyborczą doskonale zdaje sobie sprawę jak przebiega „rekrutacja” lokalnych elit partyjnych, stanowiących potem trzon rad miejskich, sejmików wojewódzkich, a z czasem różnych organów na szczeblu ogólnopolskim z sejmem włącznie. Konkretne „procedury” w poszczególnych partiach zawierają różne domieszki od swoiście pojętej logiki korporacyjno-biznesowej, wyznawczej hierarchiczności i przesadnej lojalności po osobliwie przystosowane do nowych warunków przyzwyczajenia z zamierzchłych czasów PZPR (każdy może sobie dopasować te elementy do konkretnych partii). Jedna cecha pozostaje jednak niezmienna: wszystkie te mechanizmy nie służą wyłonieniu ideowych liderów, którzy chcą realizować jakąkolwiek polityczną wizję. Ci, którzy zyskali wpływy i miejsce w zarządzie miejskim poprzez mnożenie fikcyjnych kół osiedlowych złożonych z kuzynów i sąsiadek, przez wierność prezesowi lub jego lokalnym akolitom, czy dzięki pozycji w lokalnym przedsiębiorstwie robót różnorakich, nie będą przecież realizować jakiegokolwiek politycznego projektu ukierunkowanego na rozwiązanie problemów społecznych. Będą raczej powielać istniejącą sytuację, zabiegając, poza własną pozycją, co najwyżej o głosy. Większość lokalnych elit partyjnych nie jest po prostu zainteresowana działaniem politycznym w źródłowym sensie, na rzecz jakoś pojętego bytu pospólnego, lecz budowaniem własnych ścieżek kariery.
Taka sytuacja sama w sobie nie byłaby może niczym ani nadzwyczajnym, ani szczególnie martwiącym. Elity nie raz już ulegały pewnemu „wyczerpaniu” czy degeneracji i przychodził po prostu czas na ich zmianę, która mogłaby się odbyć w demokratycznym procesie budowy nowych formacji politycznych czy poprzez reanimację już istniejących. Problem polega na tym, że przyczyny tego stanu tkwią głęboko w strukturach reprodukcji tych elit i nie łatwo dziś pomyśleć efektywny sposób zbudowania nowych środowisk politycznych oparty na innych zasadach. Wymiana kadr w istniejących środowiskach partyjnych jest raczej niemożliwa, promowane są bowiem właśnie takie postawy, które powielają opisane mechanizmy. Nie ma dziś też sposobu na konstrukcję alternatywnej siły politycznej przyciągającej dostatecznie zdeterminowanych i licznych ludzi zdolnych skutecznie działać i konkurować z istniejącymi układami.
By zaistnieć w politycznym świecie lokalnych instytucji, trzeba, do pewnego przynajmniej stopnia, grać na istniejących warunkach. By rywalizować w danej sytuacji z okopanymi formacjami trzeba jakoś funkcjonować w obrębie zakrzepłych sieci relacji. Jedyny prosty sposób na mobilizację jednostek do początkowo mało satysfakcjonujących działań, których wymaga pragmatyka wyborczej walki, to zawarcie pewnego kontraktu. Kontraktu opiewającego na osobiste korzyści w wypadku sukcesu. Siłą rzeczy istniejące i okopane partie z budżetami i licznymi stanowiskami do rozdysponowania przedstawiają atrakcyjniejszą ofertę. Nawet gdyby tak nie było, to ludzie zaciągnięci do jakiejkolwiek partii przez takie właśnie motywacje nie stworzą żadnej nowej jakości politycznego działania.
Problem 2. Dublet biznesowo-samorządowy
Przyjrzyjmy się standardowej ścieżce kariery lokalnego polityka młodego pokolenia w średnim lub dużym polskim mieście. W większości przypadków ukończył on jakiś praktyczny kierunek studiów i bardzo wcześnie zaczął ukierunkowywać swoje działania na osobisty sukces. Ten ostatni chce osiągnąć poprzez rozwój zawodowy w firmie prywatnej lub w instytucji operującej na styku sfery biznesowej i samorządowej (lokalnej agencji rozwoju przedsiębiorczości, jakiejś agendzie unijnej itd.). Podobna praca oferuje szybki przyrost zasobu doświadczeń i umiejętności zarządzania w różnych sferach życia. Znakomicie legitymizuje późniejsze starania o zajęcie stanowisk w lokalnych władzach („doświadczony menedżer sprawdzi się przecież i w spółce miejskiej”), daje potrzebne już na starcie wpływy, kontakty i dostęp do funduszy. Te właśnie osoby stanowią trzon lokalnych elit wprowadzających do władz model zdepolityzowanego, pozornie eksperckiego „zarządzania”, jednocześnie konsekwentnie budując własne pozycje i niewiele więcej. Oto ideowe oblicze wschodzącej generacji polskich polityków, którzy zastąpią tych wywodzących się z opozycji czasów PRL-u; nie można się więc łudzić, że będzie lepiej niż jest.
Gdzie natomiast są dzisiaj ludzie o poglądach lewicowych zdolni do tworzenia siły politycznej? Związki zawodowe w Polsce poszły raczej drogą odciągania uwagi od skutków transformacji poprzez zaproponowanie walki o kwestie obyczajowe (Solidarność) lub koncentracji na walce w firmach państwowych, „przegapiając” restrukturyzację runku pracy (OPZZ). Nie widać realnych szans na rychłe stworzenie niezbędnego ruchu pracowniczego obejmującego pracowników usługowych czy umysłowych (o czym dalej). Lewicowi intelektualiści natomiast pozostają w murach Akademii, gdzie mogą uprawiać krytykę zaistniałego stanu, ale nawet gdyby chcieli przejść od politycznej teorii do praktyki w sferze lokalnej (co nie dzieje się często) absolutnie nie maja takich możliwości. Mogą jedynie, korzystając ze zdobytej wcześniej pozycji, zaciągnąć się jako ozdobnik do istniejących struktur partyjnych. Nie mają kontaktów, zasobów i przeważnie „eksperckiej” legitymizacji. W przypadku młodych akademików dodatkowym czynnikiem jest perfekcyjna dyscyplina utrzymywana za pomocą niepewnej pozycji zawodowej i finansowej oraz hierarchicznych stosunków na uczelniach.
Nawet jeśli już rodzi się niezgoda na rzeczywistość to pozostaje ona wyrażona w bardzo potrzebnej, to prawda, pracy intelektualnej, ale nie może przekształcić się w tworzenie jakiegoś rodzaju ruchu politycznego. Wydaje się, że najlepszą drogą na wprowadzenie lewicowo zorientowanych obywateli do lokalnych aparatów władzy byłoby przepędzenie ich z uniwersytetów i stowarzyszeń oraz zmuszenie do kariery korporacyjnej, lub szukania synekur w agendach lokalnej administracji. W polskich miastach doszło do zawiązania osobliwego splotu struktur władzy samorządowej, biznesu i spetryfikowanych lokalnych elit, który nie tylko nie dopuszcza do zmiany jakości politycznego działania, ale przez samo swoje funkcjonowanie wymusza strukturalnie własną reprodukcję.
Problem 3. Brak „zmapowania” własnej pozycji
W dzisiejszej Polsce jest wiele grup społecznych, które odczuwają bezpośrednie skutki negatywne realizowanego modelu modernizacji, polityki gospodarczej i wdrażanych stosunków między sferą społeczną a państwem. Rzesze młodych ludzi bez perspektyw, którym nigdy nie będzie dane zrealizować obietnicy społecznego awansu przez edukację, w którą uwierzyli, pracownicy zatrudnieni na pseudo-staże, wyrzucani po zrealizowaniu przepisowych trzech kolejnych umów-zleceń, nauczyciele i inni pracownicy edukacji, którzy nie tylko są nisko wynagradzani, ale obserwują postępujący demontaż całego podsystemu społecznego w który są zaangażowani, czy wreszcie my wszyscy, którym nie będzie dana żadna przyzwoita emerytura, to tylko kilka przykładów takich grup.
Jednak „pracownicy sezonowi” po studiach humanistycznych masowo wyzyskiwani na „śmieciowych” umowach w zasadzie godzą się na te warunki bez słowa sprzeciwu. Pozwalają by konkurencja o te marne szanse spełnienia marzeń o błyskotliwej karierze powoli psuła ich od środka, sącząc w ich głowy akceptację tego stanu i gotowość bezwzględnej walki z podobnymi sobie. Struktura aspiracji kieruje ich raczej ku, na ogół nigdy niespełnionym marzeniom o wyrwaniu dla siebie jak najwięcej z kapitalistycznego tortu. Wydaje się że mamy do czynienia z perfekcyjną ideologiczną mistyfikacją, kiedy to żadne obiektywne czynniki nie są w stanie wytrącić tych ludzi z akceptacji swojej nieciekawej pozycji i sprawić, by rozpoczęła się jakakolwiek mobilizacja polityczna ukierunkowana na jej zmianę. Choć marsze oburzonych są jaskółką politycznej wiosny, ich dotychczasowa słabość, precedensowa w Europie, potwierdza raczej smutną diagnozę rzeczywistości.
Mamy tu do czynienia z czymś, co można by może nazwać Habermasowską „fragmentaryzacją świadomości”, która nie jest już w stanie syntetyzować wiedzy tak, by odnieść osobowe doświadczenie do systemowych warunków działania podmiotu. Owe warunki traktowane są jako zadana quasi-natura, która ujmowana jest wyłącznie jako gotowe realia, w których podejmowane są racjonalne działania ukierunkowane na realizację osobistych celów. Wraca tu więc stary temat reifikacji wytworów człowieka, na które nie ma on już wpływu i nie podejmuje prób ich modyfikacji. Jak widać pytanie o możliwość rozbicia ideologicznej iluzji nadal pozostaje dla lewicy kwestią niepośledniej wagi.
Nawet gdy problemy są bezpośrednio rozpoznawane, jak dzieje się wśród pracowników sektora edukacji utyskujących na likwidację szkół, demontaż szkolnictwa specjalnego czy limitowanie pomocy psychologiczno-pedagogicznej dla dzieci, to bardzo rzadko jest to przez nich łączone z konsekwentnie realizowanym dzisiaj politycznym projektem ukierunkowanym na przeformułowanie relacji między sferą społeczną a państwem. Poszczególne obserwowane fakty nie są odnoszone do szerszej konfiguracji strukturalnej i politycznej, której są wynikiem. Krótko mówiąc, narzekając na korytarzach poradni i szkół, karnie głosują na PO (lub czasem, gdy są zrzeszeni w ZNP na SLD co nie jest w tej sytuacji najgorszą opcją). Paradoks ten można by nazwać brakiem mapowania poznawczego własnego „położenia” politycznego. Jakakolwiek akcja polityczna czy w ogóle zabranie głosu we własnej sprawie jest mało prawdopodobne, gdy w podmiotowej świadomości bezpośrednia pozycja egzystencjalna jednostki i jej mankamenty nie są łączone (lub są łączone w sposób błędny, warunkowany hegemoniczną ideologią) z kształtem szerszych relacji strukturalnych, których zmiana mogłaby być celem działania politycznego.
Problem 4. Katolicka pomocniczość
W warunkach neoliberalnej hegemonii lewicowa wizja polityczna została zamknięta w celi „irracjonalnej roszczeniowości”, która nie ma szans realizacji w istniejących warunkach geopolitycznych i gospodarczych. Jeśli chcesz dziś realizować zasady solidarności społecznej to powinieneś zakasać rękawy i nieść pomoc potrzebującym. To oczywiście postulat szczytny i niesienie pomocy z pewnością jest chwalebne, nie da się jednak w ten sposób realizować lewicowej polityki. To XIX-wieczna filantropia czy katolicka zasada pomocniczości, która nie przynosi żadnej zmiany stanu rzeczy, a raczej go utrwala, niwelując najbardziej dotkliwe skutki i zaspokajając moralne wyrzuty jego beneficjentów.
Najbardziej straceńcza realizacja paradygmatu pomocniczości nie przyniesie projektu politycznego zdolnego zmienić warunki wytwarzające potrzebę jej prowadzenia. Zbierając pieniądze i gotując przysłowiową zupę nie zmodyfikuje się ram myślenia i dyskursywnych warunków działania, w konsekwencji nie zmieni się kursu polityki państwa wobec obywateli. Podobny do pewnego stopnia mechanizm dotyka sferę organizacji pozarządowych, na które abdykujące państwo deleguje łagodzenie skutków własnej polityki i zadania, których nie chce już wykonywać. Jednocześnie pacyfikuje zawarty w sferze ruchów społecznych czy stowarzyszeń potencjał krytyczny, redukując je do pozarządowych podmiotów podwykonawczych. Tutaj więc też nie znajdziemy siły zdolnej do politycznej zmiany.
Problem 5. Pułapka postulatów lewicy kulturowej
Prawicowi publicyści obwieścili, że Polacy to społeczeństwo prawicowe i tylko sprzedając im mit organicznej i odwiecznej całości narodowej można wytworzyć rodzaj wspólnoty politycznej zdolnej sprostać wyzwaniom współczesności. Mają rację (częściowo). Budowa politycznego podmiotu zdolnego działać musi opierać się na wielu różnorodnych żądaniach, a zarazem na silnym spoiwie symbolicznym. Czasem trzeba odrzucić (przynajmniej tymczasowo) te postulaty, które rozbijają jedność konstruowanej tożsamości politycznej. Podstawowym wyzwaniem jest w tej chwili walka o zachowanie w Polsce elementarnego bezpieczeństwa bytowego i społecznych praw człowieka oraz przygotowanie się do stawienia czoła „bezalternatywnym” mechanizmom globalnego kapitału wymuszającego „wyścig do dna” w dziedzinie świadczeń społecznych i jakości życia. Być może budowa pewnego rodzaju umowy społecznej i politycznej mobilizacji w tym kierunku wymaga tymczasowej rezygnacji z postulatów kulturowych, które nie przemawiają do wielu środowisk mogących stanowić zaplecze takiej formacji.
Tym samym koncentracja na tych aspektach walki emancypacyjnej utrudnia kluczowe dzisiaj działanie w kierunku przeformułowania obecnego w Polsce modelu kapitalizmu. Jego latynoska wersja i rosnąca polaryzacja społeczna przyniosą radykalizacje nastrojów społecznych i gniewu, który bardzo łatwo obierze kierunek obyczajowo-kulturowy, atakując każda inność. Prawicowy populizm zdolny mobilizować i przemieszczać społeczny gniew w sferę moralności kieruje się sprawdzoną mechaniką międzywojennego faszyzmu. Jeśli uda się zatrzymać ten proces to kobieta i gej ze stabilnej ekonomicznie klasy średniej poradzą sobie z dyskryminacją. A względnie ubogi emigrant czy lesbijka na wsi będą mieli łatwiejsze życie w równomiernie rozwiniętej społeczności, która nie wyładuje na nich swoich frustracji.
Wszytko to sprawia, że budowa lewicy w Polsce, a może w ogóle jakiejkolwiek partii politycznej zdolnej wyjść z post-politycznych kolein bez osuwania się w populistyczne paroksyzmy, nie będzie ani łatwa ani szybka. Przede wszystkim nie ma możliwości stworzenia partii (nawet przy założeniu, że miała by ona do dyspozycji kadry i zasoby), która od razu uzyskałaby społeczne poparcie. Podstawowym zadaniem jest konstrukcja podmiotu politycznego i wytworzenie społecznej mobilizacji opartej na zupełnie innych mechanizmach niż te dotychczasowe. Jest to proces długotrwały i trudny, a przede wszystkim niemożliwy do szybkiego spożytkowania na politycznym rynku. Realizuje się on przez działania na pozór odległe od partyjnej polityki, skąd na razie prawdziwe działanie polityczne uciekło. Tworzy nowe modele politycznej tożsamości i zaangażowania, mobilizuje ludzi do działania i stara się dać im język do rozpoznania i opisu własnej sytuacji. Daje nadzieję na to, że choć póki mamy ręce spętane bezwzględną logiką globalnego kapitału, to mamy jeszcze jakieś polityczne pole manewru i możemy do pewnego stopnia czynić się nie tylko przedmiotami ale i podmiotami tych procesów tu, w Polsce, nie tracąc cały czas z oczu horyzontu globalnej zmiany.