Terry Eagleton. 2014. Dlaczego Marks miał rację. Tłum. Bartosz Kuźniarz. Warszawa: Wydawnictwo Krytyki Politycznej.
Na pierwszy rzut oka wydana niedawno książka Terry’ego Eagletona Dlaczego Marks miał rację przypomina coś w rodzaju „podręcznika” przeznaczonego przede wszystkim dla czytelników nieznających Marksa i marksizmu z „pierwszej ręki” lub nieznających ich wcale. Sam autor przyznaje zresztą we wstępie, że taki był w istocie jeden z celów jego książki. I cel ten nie tylko spełnia, ale oddaje nam w ręce najlepszy przykład na to, jak takie „pozaprogramowe podręczniki” należy tworzyć. Choć, żeby być precyzyjnym, książka w swej formie przypomina raczej coś w rodzaju „przewodnika” niż podręcznik w szkolnym znaczeniu. A może dlatego, że mam w pamięci przeważnie źle złożone i potwornie nudne podręczniki z lat szkolnych, trudno mi ostatecznie przystać na to porównanie. Książka jest bowiem rzeczywiście niezwykle przystępna, zarówno jeśli idzie o język, jakim prowadzi swój wywód Eagleton, jak i samą strukturę dzieła. Eseistyczna konwencja, po którą sięga, pozwala mu wyraźnie zaznaczyć własne usytuowanie w obszarze myśli marksistowskiej. Tekst podzielony jest na dziesięć krótkich „rozpraw”, z których każda stanowi odpowiedź na popularne przekłamania i mity, w jakie obrósł marksizm w powszechnym odbiorze. Większość tych zarzutów zdaje się wyjęta wprost z internetowych forów, gdzie lewicy przyszło tłumaczyć się z „propagowania totalitaryzmu”, „niebezpiecznej utopii” i tym podobnych zarzutów, które formułowane są przeważnie przez pryzmat stalinowskiego „narodowego komunizmu” oraz patologii realnego socjalizmu, a które zapewne niejedna i niejeden z nas musieli odpierać w politycznych sporach. Po pierwsze więc właśnie dlatego, tzn. ze względu na „postsowieckie tabu”, z którym boryka się od ćwierćwiecza polska lewica, po drugie zaś z powodu zawłaszczenia i zwulgaryzowania ideałów takich jak „samorealizacja” czy „wolność” przez wolnorynkową i nacjonalistyczną prawicę, Dlaczego Marks miał rację wydaje mi się książką niezwykle nam dziś potrzebną.
Większość mitów, z którymi autor polemizuje, dotyczy przypisywanej filozofii Marksa „utopijności” i jego rzekomo naiwnej wiary we „wszechmoc człowieka”. Ten zaś, zauważa Eagletona, stoi w sprzeczności z równie popularnym zarzutem, jakoby Marks, przeciwnie, odzierał człowieka z jego godności, pozbawiając go „duchowej substancji” i sprowadzając do pozbawionego moralnego zmysłu narzędzia, którego działania są ściśle zdeterminowane przez warunki ekonomiczne, w których dane mu jest zaistnieć. Musimy więc wybrać jeden z nich lub porzucić oba. Można jednak odnieść wrażenie, że gdy autor przechodzi już do tego drugiego zadania, nie czyni tego z całą mocą, z jaką można by tego dzieła dokonać. Zamiast dawać czytelnikowi gotowe odpowiedzi i rozsupływać wszystkie sprzeczności, a jednocześnie mając pewnie świadomość tego, że nie sposób przedstawić całej złożoności Marksowskiej analizy na kartach dwustustronicowej książeczki, Eagleton decyduje się nas pozostawić ze świadomością tej niezwykłej złożoności i tym samym zachęcić do samodzielnego studiowania pism niemieckiego filozofa. Samego twórcy Kapitału również nie przedstawia nam w czarno-białych barwach. Pisze między innymi, że „Marks był szczególnym przypadkiem pesymisty w odniesieniu do przeszłości i człowiekiem spoglądającym z rzadko spotykanym optymizmem w przyszłość” (s. 85). Autor chce, byśmy widzieli Marksa jako postać niejednorodną, jako realistę i marzyciela, wrażliwego poetę oraz znawcę Balzaca i poszukiwacza niepodważalnych praw życia ekonomicznego w jednej osobie; kogoś, kto w swych dziełach obwieścił ludziom jakąś niezwykłą, tajemną prawdę, by za chwilę dodać, że nie ma takich wielkich prawd i wolno nam kwestionować wszystko. Ostatecznie sam Eagleton nie sprzedaje nam żadnych gotowych recept na choroby współczesności i aby rozbić wyobrażenie o marksistach jako jednomyślnej awangardzie partyjnej, która prowadzi ludzkość przez kręte ścieżki historii, ukazuje czytelnikowi wewnętrzne zróżnicowanie „środowiska marksistowskiego” i różne propozycje socjalistycznych rozwiązań z ich mocnymi i słabymi stronami. Przede wszystkim jednak zostawia nas z przekonaniem, że nawet wielkie zmiany są nie tylko możliwe, ale i „konieczne”, a czyni to pokazując,w jak kruchym i chybotliwym jest globalno-kapitalistyczny kolos. Nie sposób też nie dostrzec kryjących się pod tym pozornie „bezstronnym” tekstem Eagletona egzystencjalistyczno-humanistycznych i wczesnomarksowskich korzeni jego myśli. Choć nie zdradza tego tak wyraziście jak w poprzednich książkach, nie można mieć wątpliwości, że „Marks, który miał rację”, to zdaniem Eagletona ten, który pisał w roku 1844 w Rękopisach ekonomiczno-filozoficznych, że komunizm to „rzeczywiste przyswojenie ludzkiej istoty przez człowieka i dla człowieka”, „pełny powrót człowieka do samego siebie jako do człowieka społecznego, to znaczy ludzkiego, powrót dokonany świadomie i w oparciu o całe bogactwo dotychczasowego rozwoju”, i który to komunizm jako „skończony naturalizm = humanizmowi, jako skończony humanizm = naturalizmowi”.
Mity, które brytyjski filozof omawia jako pierwszy i ostatni, dotyczą kwestii „aktualności” Marksowskich diagnoz i użyteczności jego filozofii. O ile jednak w pierwszym znajdujemy stanowisko, zgodnie z którym nasz świat nie jest już ponurym i niebezpiecznym światem, w którym żył Marks, nie ma zatem czego dziś jego narzędziami naprawiać, to dziesiąty mit mówi, że marksizm okazuje się zupełnie nieprzydatny w kontekście współczesnych problemów. Wybranie tych esejów jako „otwierającego” i „zamykającego” zdaje się być zabiegiem nieprzypadkowym, mamy bowiem do czynienia ze swoistą klamrą: wciąż istnieją problemy, które musimy rozwiązać – a Karol Marks może nam cały czas wiele powiedzieć na temat tego, jak to uczynić. Eagleton zaczyna więc od czegoś, co może przywodzić na myśl „terapię szokową”, mającą pozbawić najbardziej nieuświadomionego czytelnika złudzeń, jakobyśmy zdołali uporać się ze społecznymi niesprawiedliwościami znanymi z czasów Problemów klasy robotniczej w Anglii Engelsa i dokonali jakiejś znaczącej korekty świata oraz nas samych. Na przekór neoliberalnej „propagandzie sukcesu”, przywołuje zatem przypadki nieludzkich praktyk korporacji lokujących produkcję w słabo rozwiniętych i niedemokratycznych krajach. Pisze też o dzielnicach slumsów w Lagos i Dhace i pogłębiających się nierównościach majątkowych. Przez dalszą część książki autor jednak zajmuje pozycję defensywną, przekonując nas raczej, czym marksizm z całą pewnością nie jest, zamiast wyjaśniać, co powinniśmy pod tym pojęciem rozumieć. Spośród dziesięciu „esejów” jedynie w trzecim dowiadujemy się czegoś więcej o pojęciach z Marksowskiego instrumentarium, takich jak „siły wytwórcze”, „stosunki produkcji” czy „walka klas”. W pozostałej części książki te pojęcia pojawiają się sporadycznie. Eagleton nie zarysowuje nam nawet różnicy między podejściem „Marksowskim” a „marksistowskim”, stosując je nawet zamiennie z „socjalistycznym”, przez co można się naprawdę pogubić, co jest pomysłem samego Marksa, a co jego kontynuatorów i kontynuatorek.
Czym jest zatem książka Eagletona?
Pisałem wcześniej, że jest to rodzaj podręcznika czy też „przewodnika po marksizmie”. Skoro jednak filozofia marksistowska jako taka nie jest wcale głównym tematem książki, w jaki sposób mielibyśmy po jej lekturze „zostać marksistami”, choćby zupełnie początkującymi? Otóż, oczywiście, nie zostaniemy nimi i nie jest nawet ambicją autora, by tak się stało. Nie sądzę zresztą, by mogło istnieć jakiekolwiek „poza-Marksowskie” źródło, które mogłoby to zadanie spełnić. Jeśli chcielibyśmy kogoś wprowadzić w arkana myśli Marksa, powinniśmy wybierać raczej między np. I tomem Kapitału a Ideologią niemiecką, czy też chociażby Manifestem komunistycznym.
W jednym ze swoich przemówień Pablo Iglesias, lider hiszpańskiej partii Podemos, która według sondaży przedwyborczych jako jedyna może zagrozić socjalliberalnej PSOE i konserwatywno-prawicowej PP, powiedział, cytując hiszpańskiego socjologa Césara Renduelesa: „większość ludzi jest przeciwko kapitalizmowi, ale o tym nie wie. Większość ludzi broni feminizmu, chociaż nie czytali Judith Butler ani Simone de Beauvoir.” Należałoby jeszcze dodać, że nieważne jakich środków byśmy użyli (a myślę teraz o tych naprawdę paskudnych), większość ludzi nigdy nie przeczyta też Karola Marksa (ani nawet Terry’ego Eagletona!). Pojawianie się takich ślepo oddanych wyznawców nie powinno jednak napawać nas zbyt wielkim optymizmem. Cóż nam bowiem po marksistach i marksistkach, dla których ostateczną granicą społecznego zaangażowania miałoby być pójście na wybory – ten świecki odpowiednik odwiedzania kościoła dwa razy do roku (analogia nie jest przypadkowa: statystyki mówią, że tylko niewielki procent chrześcijan i chrześcijanek czytał Biblię). Jak słusznie sugeruje w posłowiu do książki Bartosz Kuźniarz, „postmarksistowskiego i pozbawionego realnej substancji Marksa, zwolennika aborcji, filozofii w szkole i budowy spalarni śmieci, należy zdecydowanie odróżnić od Marksa w wersji hardcore, materialistycznego autora teorii walki klas, koncepcji dyktatury proletariatu, postulatu zniesienia własności prywatnej i żelaznego prawa konieczności historycznej” (s. 201). W tym sensie Eagleton nie uczyni z nikogo „hardcorowego marksisty”, a więc po prostu marksisty w ścisłym rozumieniu tego słowa, ale czytelnicy Dlaczego Marks miał rację niekoniecznie muszą zostać jedynie zwolennikami tego „postmarksistowskiego i pozbawionego realnej substancji Marksa”. O ile ci ostatni są przykładem tego, jak sprawnie mechanizmy liberalnej demokracji „spuszczają powietrze” z obiecujących ruchów, jakie pojawiają się na politycznym horyzoncie, przekształcając je w akceptowalne, postpolityczne wydmuszki, to uważni czytelnicy Eagletona zajmą raczej pozycję do nich przeciwną. Nie tak wyraźnie jak w innej książce brytyjskiego filozofa, w Końcu teorii, ale i w Dlaczego Marks miał rację autor odwołuje się bowiem do Arystotelesowskiego rozumienia „polityki” i człowieka jako „podmiotu politycznego” (zoon politikon), który stoi w opozycji do figury zamkniętego w czterech ścianach swego białego domku za miastem człowieka w liberalno-demokratycznym porządku.
Nie wystarczy z pewnością w tym samym ustępie streścić najnowszy film o przygodach superbohatera, rzucić soczystym cytatem z Manifestu komunistycznego, a wszystko okrasić (znanym nam już z trzech poprzednich książek) żartem, by zbudować struktury oporu i kłaść podwaliny pod nowy ład społeczno-polityczny, zwłaszcza jeśli na koniec jeszcze „pozwolimy sobie ująć rzecz po Lacanowsku”. Nie, to jest raczej najlepszy przepis na to, jak zostać starym, zgorzkniałym marksistą. Rozumie to dobrze autor Dlaczego Marks miał rację, przyjmując inną strategię i proponując, by równolegle z Marksem czytać Arystotelesa. Sam twórca Kapitału jest może w najnowszej książce Eagletona jedynie przykrywką dla popularyzowania myśli greckiego filozofa, który nie tylko „miał rację”, ale mimo upływu czasu ma nam wciąż wiele do powiedzenia.
Tomasz Orłowski