Obszary niewiedzy. Lewicowa krytyka literacka

logo

Stefano Harney - W szkole biznesu

Simon Blackburn pisząc o przywoływanych przez Trazymacha w Państwie Platona posłach ateńskich na Melos w czasie wojny peloponeskiej, pisze, że byli oni „machiawelistami od realpolitik, którzy uznawszy, że żyją w świecie, gdzie zwycięża silniejszy, dostosowali się do rządzących nim praw” ((S. Blackburn, Plato’s republic: A biography, New York 2006, s. 34)) . „Takie postawy – podsumowuje autor – to w prostej linii pochodne blitzkriegu i terroryzmu, bezkrytycznej wiary w wolny rynek i etyki szkoły biznesu” ((Tamże, s. 38)) . Tak przez lata postrzegała genealogię szkoły biznesu spora część uniwersyteckich humanistów i przedstawicieli lewicy. Szkoła biznesu profanuje uniwersytet, produkuje studentów bez kompasu moralnego i akademików niezdolnych do moralnej skruchy. Wydaje się, że dzisiaj, w obliczu kryzysu kapitału finansowego, ten sąd wydaje się uzasadniony. Prasa mainstreamowa chętnie upatruje źródeł kryzysu w kulturze nadmiaru i zachłanności, obarczając winą, przynajmniej częściowo, etykę wyznawaną przez szkołę biznesu. Rządy przytakują takiej opinii. „Wall Street przestała trzeźwo myśleć”, stwierdzał z dezaprobatą pierwszy amerykański prezydent z dyplomem MBA ((George Bush Junior (przyp. tłum) )) . Jeśli nicponie z londyńskiego City i Wall Street nie nauczyli się egoizmu wprost z modułów wiedzy o biznesie, to z pewnością nie znaleźli w niej nic, co powstrzymałoby ich gargantuiczne apetyty, pazerność i matactwa. Stąd morał, że szkoła biznesu, podobnie jak kapitał finansowy, powinna zmienić swoje metody.

Wszystko to zapewne prawda. Trudno nie dostrzec, że szkoła biznesu nie kieruje się żadnymi zasadami etycznymi, ale już Marks przestrzegał, że ruch robotniczy nie jest od tego, by analizować pragnienia kapitalisty, lecz jego władzę. Jeżeli szkoła biznesu wyznaje jakąkolwiek etykę, nie odnosi się ona tylko do dążeń wyznaczanych przez badaczy związanych z tą szkołą, nie określa wyłącznie tego, czego chcą dla siebie i swoich uczniów, chodzi raczej o to, jak działa ona w praktyce. Warto zatem pytać o faktyczne stanowisko szkoły biznesu dzisiaj, choćby po to, by zaszczepić się przeciwko infekcji moralizatorskich analiz, które przybierają w obliczu obecnego kryzysu rozmiary prawdziwej epidemii. To, że szkole biznesu śnią się eskadry helikopterów i skrzynki szampana, ma mniejsze znaczenie niż relacje między tymi marzeniami a sposobami w jaki nauczyciele i uczniowie szkoły realnie ją kształtują, co robią, co faktycznie piją do obiadu. Równie ważne jest to, jak szkoła oddziałuje na uniwersytet i jak, w coraz większym stopniu, odbija się na życiu metropolii. Taka analiza nie pokaże szkoły biznesu w lepszym świetle, prędzej nas zaprezentuje w gorszym, ale być może pozwoli zrozumieć, że politykę w wydaniu akademickim i praktykę polityczną dnia dzisiejszego należy ujmować razem. Jest to nieco sprzeczne z intuicjami, które podpowiadają nam, że czas kryzysu domaga się zajęcia stanowczego stanowiska, taka analiza może też wydać się podejrzana tej części lewicy, która chciałaby zachować jako tako czysty podział między akademickimi ujęciami polityki i prawdziwą polityką.

Kapitalizm akademicki

Uważam, że właśnie dzisiaj powinniśmy wystrzegać się ostrych podziałów, nie tylko dlatego, że kryzys przyspieszył otwarcie nowej fazy kapitalizmu akademickiego, by użyć określenia Sheili Slaughter, ale też z tej racji, że menadżerowie od kryzysu działający w imieniu klasy kapitalistycznej, usiłują ów rozdział na nowo ustanawiać. Zastosowane zostaną, oczywiście, regulacje, ale czytelnicy, jak łatwo zgadnąć, będą podejrzewać, że poniosą one klęskę. W odpowiedzi na sądy ferowane pod adresem szkoły biznesu pojawią się rozwiązania zaradcze; szkoły biznesu, szukając sposobów na zrehabilitowanie się będą zaszczepiały przyszłym liderom biznesu, jak się ich nazywa, nową moralność, która następnie będzie przez nich niesiona do świata biznesu. Otworzy to drogę dla kolejnych deregulacji i umożliwi powrót samoregulacji, i na poziomie burżuazyjnego ja i na poziomie fikcyjnego ja korporacyjnego. Dyskutujemy o tym w mojej szkole biznesu, w jednym z college’ów University of London, dyskutują dziekani wydziałów i szefowie instytutów w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. Wszyscy szukają rozwiązań, które pozwoliłyby przywrócić związek między szkołą biznesu i profesją, to znaczy, aby przygotowywały liderów biznesu, a nie kierowników salonów z telefonami komórkowymi.

Za pragnieniem kierującym szkołą biznesu kryje się funkcjonująca faktycznie szkoła biznesu: nie tyle obszar kapitału, co pracy, nie tyle pragnienie kapitalisty, co pracownicza konieczność. Kryzys finansowy, który przeszedł w recesję wyraźnie nam to uświadamia, czymś nowym jest natomiast generowane przez kryzys zjawisko zmuszające pracowników do magazynowania wysiłków swojej pracy. W chwili gdy w obszarze angloamerykańskim kapitał rezygnuje z wykwalifikowanej, wyedukowanej pracy pojawia się dwoista korzystna dla kapitału reakcja. Praca „magazynuje się”,  jest „na stanie”, ale nie sprawia kłopotów, jej koszt spada, a jej zadłużenie rośnie. Szkoła biznesu jest przede wszystkim obszarem nadwyżek pracy, która jednocześnie opłaca czesne, książki, czasami też lokum. To jednak dopiero początek opowieści o pracy w szkole biznesu, raczej niż zastosowaniach wiedzy o biznesie w pracy, o czym za chwilę.

O zjawisku innowacyjnego „samo-magazynowania się” pracy możemy mówić w przypadku studiów podyplomowych w szkołach biznesu (oczywiście nie tylko tutaj). Bardziej tradycyjna forma magazynowania, pod patronatem państwa, dotyczy studiów pierwszego stopnia. Gdy mówimy o szkołach biznesu, myślimy zazwyczaj o podyplomowych studiach MBA, ale te są w zaniku, zastępowane przez bardziej wyspecjalizowane programy podyplomowe. Ten obraz studiów MBA poddawany w wątpliwość przez rosnące szeregi studentów. Na University of London studia pierwszego stopnia z zarządzania co roku rozpoczyna kilka setek studentów, wielu studiujących inne kierunki wybiera fakultety z biznesu i zarządzania. Według niektórych szacunków około czterdziestu procent studentów brytyjskich szkół wyższych wybiera kursy bardziej lub mniej bezpośrednio związane z biznesem. Takie są realia laburzystowskiej polityki zmierzającej do tego, by połowa populacji legitymowała się dyplomem wyższej uczelni i realizowanej, jak dzieje się to w Wielkiej Brytanii, za sprawą szkół biznesu.

W USA system jest bardziej przejrzysty. Na dużych uniwersytetach stanowych kurs komunikacji w biznesie może liczyć i ośmiuset słuchaczy, ale jak pokazał Christopher Newfield w swojej książce Ivy and Industry, studia humanistyczne zawsze stanowiły element wykształcenia biznesowego. Newfield zwraca uwagę, że nauki humanistyczne na studiach pierwszego stopnia są istotnym elementem tego, co nazywa „humanizmem menadżerskim” ((Ch. Newfield, Ivy and industry: Business and the making of the American university, 1880-1980. Durham 2003)) . W Europie programy są bardziej przemieszane, a to ze względu na historyczne znaczenie administracji państwowej, tradycję studiów inżynierskich, natomiast szkoły biznesu w tak zwanych gospodarkach wschodzących wymagają osobnego omówienia. W każdym razie to, z czym mamy do czynienia, i co wyraźnie widać w Wielkiej Brytanii, dowodzi, że nie tyle jedynie szkoły biznesu, ile uniwersytet konfrontowany z ich obecnością, wychodzi w tej konfrontacji bardzo kiepsko, zdaje się przedłużeniem polityki pracy, wszystko jedno czy przy ingerencji państwa czy bez. Ciekawe, że studenci kierunków biznesowych irytują resztę akademików, kiedy postrzegają siebie jako siłę roboczą, chcą wiedzieć tylko czy i jaką dostaną pracę, jak zdobyć odpowiednie oceny; irytuje też, że traktują siebie i wiedzę na swój temat instrumentalnie. Wysiłek, jaki wkładają w wytwarzanie siebie na studiach, często sprawia takie wrażenie, jakby skierowany był wyłącznie na sprzedanie własnego potencjału kapitałowi. Profanują uniwersytet aczkolwiek ludzi z lewicy muszą interesować bodaj choć trochę możliwościami, jakie pociąga za sobą takie otwarte utożsamianie się z najemnym niewolnictwem.

Dla wykładowców w szkołach biznesu i dla administracji uniwersyteckiej taka profanacja jest czymś, co w obliczu sprzeczności zasługuje na uwznioślenie i umocnienie w okresie magazynowania poprzez stosowne metody pedagogiczne. Uwznioślenie nie ze względu na dość mglistą kwestię statusu, kapitał społeczny czy zawodową odpowiedzialność, ale z bardzo realnego powodu, często nieuświadomionego, że również uniwersytet jest miejscem magazynowania. Można sobie wyobrazić toczące się na uniwersytecie rozmowy, co znaczy iść na służbę kapitału. Usłyszymy, że dla młodych liderów biznesu to katastrofa; ich pragnienia powinny stanowić zabezpieczenie przed podobnym zagrożeniem. Będzie się im mówiło, że nie powinni myśleć o sobie jako o sile roboczej, nie tego przecież chcą dla siebie, takie nastawienie sprawi, że będą toksyczni dla kapitału. Mamy zatem dyskurs doniosłości pracy, kompetencji, doświadczenia, całego instrumentarium, jakiego, i tu sprzeczność, teoretycy biznesu nie są zdolni opanować przy tempie zmian zachodzących w świecie kapitału, chociaż o nim uczą. Należałoby wysnuć stąd logiczny wniosek, że przyszli menadżerowie powinni gremialnie pobierać nauki u Richarda Bransona, nie odstępując go na krok w pracy. Skoro jest tak efektywny, można mieć pewność, że wie co mówi. Jeśli ta sprzeczność nie wystarczy, dodajmy, że styl nauczania utwierdza studentów w przekonaniu, że naprawdę ważne są, posłuszeństwo autorytetom, wytrzymałość na nudę i gotowości do konkurowania z innymi,  z takimi umiejętnościami idą w świat.

Nie brzmi to dobrze, ale są dwa czynniki warte podkreślenia: po pierwsze, wiedza o biznesie jest dyscypliną rzeczywiście szczególną, po drugie, ludzie, którzy są nią zajmują, zatrudniani są przez uniwersytet. Obydwa sprawiają, że traktowanie szkoły biznesu jako przestrzeni pracy zamienia się w prześlizgiwanie po powerpointowych prezentacjach na temat handlowania relacjami, konkurencyjności kooperacyjnej i współkierowania. Obydwa też pozwalają, by pochopne sądy na temat podejścia  technokratycznego pojawiały się obok swobodnych symulacji, gdzie studenci zamiast towarzyszyć Richardowi Bransonowi, mają raczej wyobrażać sobie, że siadają naprzeciwko niego przy stole negocjacyjnym..

Szkoła biznesu na uniwersytecie

Pierwszy z wymienionych czynników jest tym, co odróżnia szkołę biznesu, w jej obecnej formie, od pozostałej części uniwersytetu. Jakkolwiek szkoła biznesu wpisuje się w pełni w strukturę akademii, ma tych samych studentów, te same plany strategiczne W Wielkiej Brytanii jej projekty i prace oceniane są (i ewentualnie finansowane) w ramach Research Assessment Excercises. Co najważniejsze łączy ją z innymi kierunkami nacisk (często niewystarczający) na badania własne, samorozwój i autodydaktykę. Jest jednak coś, co odróżnia ją od innych kierunków akademickich, czyniąc jedyną w swoim rodzaju. Tu, dla analogii, odwołam się do Erika Hobsbawma, który po upadku ZSRR wskazywał, że w pewnym sensie, mimo popełnionych błędów, Rosja radziecka stwarzała przestrzeń, którą wypełniało pragnienie komunizmu, czegoś, co nie byłoby kapitałem ((E. Hobsbawm, Out of the great dark whale, „London review of books” 18 [21] 1996, s. 3-5)) . Jak powiedział Marks jedynym nie-kapitałem jest praca; tak długo, jak istniała przestrzeń, która nie była kapitałem, istniała możliwość wyobrażenia sobie, że zostanie ona wypełniona przez pracę. Studia biznesowe nie mają swojego Związku Radzieckiego. Oczywiście nie w sensie dosłownym. Antropologia dzisiaj również nie ma swojego ZSRR, ale antropologia, literatura czy fizyka są w stanie ujrzeć siebie w królestwie pracy, nawet jeśli bardzo odmienionym i nawet przy świadomości, że rzadko się to dzieje. W przypadku studiów biznesowych myślenie komunizmu oznacza samounicestwienie. Jeśli zdarzają się punkty zaciemnienia, wynikają one raczej ze złożoności samej dyscypliny, ludzie zajmujący się nauką o biznesie wiedzą, że fundamentem ich domu jest kapitalizm. Nauka o biznesie może być pełna niuansów, ale jest w niej coś, co nazwałbym nieobecnym ogranicznikiem. Literaturoznawstwo, w dużej mierze etnografia, funkcjonują zupełnie dobrze w świecie burżuazyjnym, nie w tym rzecz, ważne, że mają one jeszcze inne odniesienia, inne światy, wszystko jedno czy traktowane jako zagrożenie czy obszar możliwości. Teoretycy biznesu poruszają się tylko w jednym świecie.

Wymusza to na teoretykach biznesu szczególną dyscyplinę, którą przekazują swoim studentom, a jest to dyscyplina niezwykle skuteczna, bo wypływa bezpośrednio z charakteru uprawianego przedmiotu, zdaje się zatem czymś organicznie wpisanym w myślenie nauczycieli, łączy się też z poczuciem przynależności do wspólnoty akademickiej. Utożsamianie przestrzeni pracy z przestrzenią kapitału możliwe jest tylko wówczas jeśli nie podważamy takiego sposobu uprawiania nauki o biznesie. Mówiąc inaczej, jeśli taki model, z jego kategorycznym naciskiem na granice możliwości, ujawniłby nauczycielom i studentom swój ideologiczny charakter (w sensie marksistowskim), nie był przyjmowany jako coś, co wypływa z praktyki i doświadczenia nauczycieli, byłby w znacznie mniejszym stopniu skutecznym instrumentem dla wytwarzania przestrzeni kapitału. Istnieje też niebezpieczeństwo, że teoretycy biznesu zobaczą uniwersytet jako po prostu jeszcze jedno miejsce pracy, niebezpieczeństwo całkiem realne, zważywszy bliski związek szkoły biznesu z rynkiem. Nie chodzi tylko o to, że dobrze opłacany teoretyk biznesu zacznie myśleć o sobie jako wyzyskiwanym robotniku, co już widywałem i co zasługuje tylko na nasze potępienie. Nie, to, co jest naprawdę nie do przyjęcia dla szkoły biznesu, to perspektywa utraty kontroli nad własnym powołaniem, co równałoby się przyznaniu, że zakotwiczona jest całkowicie w kapitalizmie, jest kapitalizmu dziełem.

„Etyka szkoły biznesu”, wiara w przetrwanie najsilniejszych, najlepiej przystosowanych, wiara w autopromocję i autokreację, w konkurencyjność, w indywidualne i racjonalne decyzje, opiera się na codziennej praktyce obowiązującej w szkole biznesu. Mówiąc inaczej, zasadza się ona na uprawianiu nauki i stylu nauczania, które mają być jej potwierdzeniem. Czytelnikom związanym z akademią ten portret może nie odpowiadać, ale oddaje on wiernie rysy szkoły biznesu i uniwersytetu w ogóle. W końcu ten ostatni zorganizowany jest na wzór cechu, kapitalistycznej gildii. Szkoła biznesu służy często jako przykład wulgaryzacji rzemiosła akademickiego, ale jest to zjawisko, które dotyczy nie tylko jej samej, lecz całego świata akademickiego.

Uniwersytet przeciwko sobie

Problem nie dotyczy zatem tylko szkoły biznesu, chociaż tam uwidacznia się najwyraźniej, a jednak każda próba powiedzenia, że uniwersytet jest nowoczesnym, industrialnym, dzisiaj coraz bardziej postindustrialnym, miejscem pracy, spotyka się z gwałtownymi reakcjami. Dość pomyśleć o niechlubnym przykładzie uniwersytetu Yale, gdzie cała profesura, z nielicznymi wyjątkami, opowiedziała się przeciwko strajkowi pracowniczemu zorganizowanemu na tej uczelni. Albo o batalii toczonej na New York University, gdzie doktoranci, którzy muszą odrabiać uciążliwe pensum dydaktyczne, walczą o związek zawodowy. Większość ciała pedagogicznego argumentuje, że obarczanie studentów zajęciami nie jest żadnym wyzyskiem tylko formą stażu, przygotowaniem do normalnej kariery akademickiej. Nie wspomniawszy już o radykalnie nastawionych akademikach, którzy mówią wprost o korporatyzacji uniwersytetów i ich militaryzacji; ta ostatnia kwestia pojawiła się stosunkowo niedawno, razem z próbami angażowania naukowców w wojskowy Human Terrain Programme. Taka sytuacja sprawia, że łatwiej o solidarność ze wszystkimi, którzy usiłują walczyć i protestować. To, że uprawianie nauki jest pracą wymagającą kooperacji, a przy tym przedmiotem wyzysku, nie oznacza, że nie jest to praca szczególnego rodzaju, ale nawet przystanie na taką definicję sprawia niekiedy kłopot ludziom wykładającym i prowadzącym badania w ramach uniwersytetu. Chociaż twierdzenie, że nauka to praca nie jest niczym nowym, w przypadku szkoły biznesu nabiera ono szczególnej wagi.

Teoretycy biznesu mogą wydawać się bardziej niż inni odporni na czar, jaki łączy się z określeniami „naukowiec” czy „badania naukowe”, ale że mu ulegają, widać po sposobie, w jaki podchodzą na przykład do brytyjskiego Research Assessment Exercise: z całą powagą i defensywnie. Przy ciągłym nacisku na łączenie wiedzy o biznesie z kapitałem, praca w szkołach biznesu – przemysłowa skala nauczania, traktowanie studentów jak niewykwalifikowanej siły najemnej, a efektów badań jak produktów jednorazowego użytku: artykułów do opublikowania w czasopiśmie – wszystko to może stanowić problem dla szkoły biznesu i jej etyki. Łagodzi go jednak czynnik, który pojawił się razem z początkiem obecnego kryzysu. Klęska kapitału finansowego, który spogląda dziś błagalnie w stronę państwa, sprawiła, że w centrum uwagi brytyjskiej szkoły biznesu znalazła się tak zwana polityka przemysłowa, a z nią bardzo szczególna polityka pracy. Można było śmiać się, kiedy premier Gordon Brown deklarował w czasie kryzysu finansowego, że rząd będzie rozdawał darmowe bilety do teatru. Przedstawiciele szkoły biznesu nie śmiali się. Tam coraz poważniej traktuje się przemysły kreatywne. Nie wiadomo czy zaprzęgnięcie kultury do pracy rozwiąże problemy, przed którymi stoi laburzystowski rząd, ale na pewno rozwiązało jeden problem szkoły biznesu.

Ten sektor przemysłu upewnia szkołę biznesu w przekonaniu, że indywidualna kreatywność, ekspresja i opinie, nie tylko są przeliczalne, ale też, kiedy rozumieć je w kategoriach przedsiębiorczości, współgrają doskonale z mechanizmami wolnego rynku, konkurencyjności i zysku. Co może być lepszym antidotum na wątpliwości, jakie nachodzą specjalistów od biznesu, kiedy mają gorszy dzień, uniwersytet wydaje się fabryką, a setki tysięcy studentów zmagazynowaną chwilowo siłą roboczą, a nie zastępami przyszłych liderów biznesu? Szkoła biznesu, w takim kształcie, w jakim ją znamy, traktuje przedsiębiorczość jako gwarancję autentycznego autorstwa na rynku i na uniwersytecie; w przemysłach kreatywnych, których akademicka definicja obejmuje wszystko począwszy od teatru przez zastosowanie sztuki w medycynie, po gry symulacyjne, na fizyce i ekonomii kończąc, przedsiębiorczość zastępuje perfekcję i doskonałość, jest kluczową zasadą, na której wspiera się nie tylko wiedza o biznesie, ale cały uniwersytet. Szkoła biznesu z przemysłów kreatywnych czerpie pewność, że uprawiana tu dyscyplina jest efektem indywidualnych osiągnięć. Specjalista od biznesu może spojrzeć na siebie jak na człowieka twórczego, pełnego inwencji, a nie biurokratę czy menadżera, a już na pewno nie robotnika epoki postfordystowskiej - wiedza o biznesie staje się wreszcie uniwersytecką przygodą,

Uniwersytet w szkole biznesu

Na konferencji w szkole biznesu nie usłyszymy dzisiaj o zróżnicowaniu rynków czy produktów – mówi się na nich o różnicy. Stosowny cytat z teorii literatury, czasami słowo o którymś z postrukturalistów upewni nas, że konferencja w rzeczy samej dotyczy różnicy, a nie różnicowania. Konferencję otworzy naukowiec z London Business School albo Manchester Business School, który powie, że zarządzanie jest dyskursywne, a więc zrelatywizowane i konstruowane kulturowo i że systemy organizacyjne są systemami władzy, a w konferencyjnym call for papers organizatorzy położą nacisk na krytyczne podejście do tematu. I rzeczywiście, w zeszłym roku do Manchesteru zjechało się siedmiuset znawców biznesu, a tematem ich spotkania było „zarządzanie w ujęciu krytycznym”. Wiele się mówi o zagarnianiu uniwersytetu przez szkołę biznesu, ale nie można nie dostrzec wpływu, jaki ma na tę drugą  akademia , i trudno przecenić to wzajemne oddziaływanie.

Pozostaje jednak prawdą, że etyka szkoły biznesu z jej koncepcją przedsiębiorczości przeniknęła na uniwersytet, zastępując excellence (doskonałość) określenie, które, jak zauważył Bill Readings, funkcjonowało na co dzień w powszechnych praktykach zarządzania, zanim zakotwiczyło się w języku akademickim ((B. Readings, The university in ruins, Cambridge 1997)) . W epoce kiedy w przemysłach kreatywnych pieniądze przynosi nie tyle zwykłe różnicowanie, lecz różnica, a więc to, co odmienne, zadziwiające, unikalne, niepowtarzalne, nawet niewygodne, termin excellence brzmi niezręcznie, nawet staroświecko, odsyła do pojęcia powszechnego ekwiwalentu, zawiera w sobie możliwość porównań, od których nieporównywalny entrepreuner ucieka kreatywnie. Trzeba oddać sprawiedliwość Readingowi, kiedy zaznacza, że powszechny ekwiwalent, trudny do zmierzenia, łatwo podlega manipulacjom. Doskonałość też nie do końca zniknęła, czego dowodem niech będzie Research Assessment Exercise. Tak czy inaczej, uniwersytet przejął od szkoły biznesu koncepcję przedsiębiorczości i wypróbowuje ją na własnej sile roboczej, nauczycielach i studentach, w obszarze sztuki, humanistyki oraz nauk ścisłych. Rynki finansowe popsuły ostatnio dobre imię przedsiębiorczości, ale w bardziej szacownych dziedzinach nauki otwiera się przed nią piękna przyszłość.

Przemysły kreatywne z ich hasłem przedsiębiorczości oddziałują nie tylko na szkołę biznesu i uniwersytet. Jak zauważył David Harvey w swoim tekście „Sztuka renty” miasto, którego mieszkańcy byli kiedyś żywym wcieleniem powszechnego ekwiwalentu, dzisiaj pojawia się pod nową marką, jako przestrzeń różnicy ((Zob. Rozdz. 4, Sztuka renty [w:] D. Harvey, Bunt miast. Prawo do miasta i miejska rewolucja, przeł. Praktyka Teoretyczna, Warszawa 2012, s. 130-153)). Zamieniane na unikalne przestrzenie miejskich eksperymentów dzielnice robotnicze przyciągają klasy kreatywne, jak nazywa je amerykański guru „nowego miasta”, Richard Florida ((R. Florida, Narodziny klasy kreatywnej, przeł. T. Krzyżanowski, M. Penkala, Warszawa 2010)) . Brecht mówił, że sztuka jest bronią – dzisiaj ta broń służy do walki z solidarnością, bo drugą stroną powszechnego ekwiwalentu była więź społeczna scalająca kiedyś dzielnice robotnicze. Pojawienie się przemysłów kreatywnych to zespolenie kapitału i pracy, tworzenie złudzenia, że dla kapitału wartością nie jest wymienność pracy, lecz jej niezastępowalność. Mogą one produkować nowe spoiwo przestrzenne, w obliczu kryzysu finansowego stanowią szczególnie ważny czynnik generujący inwestycje, ale są bezużyteczne przy dowodzeniu pracą. Jeśli designerka, artysta, performerka, naukowiec, krytyczka, akademiczka czy studentka byliby naprawdę odmienni, jak usiłują nas przekonywać przemysły kreatywne naprawdę cenieni dla reprezentowanej przez nich różnicy, a nie używani zgodnie z logiką ekwiwalencji, trudno sobie wyobrazić jak kapitał zdołałby utrzymać hegemonię nad pracą. Zajrzyjcie na uniwersytet, może nie tyle uniwersytet, co raczej metrowersytet.

 

Metrowersytet

Gdyby któreś z was było menadżerem w przemysłach kreatywnych, i usłyszało, że to różnica wytwarza wartość, a różnicę wytwarzają wasi robotnicy, gdzie szukalibyście odpowiedniego modelu zarządzania? Odpowiedź brzmi: nie tyle w dzisiejszej szkole biznesu, ale na dzisiejszym uniwersytecie. Nie znajdziemy tu samozarządzania, czyli modelu kolegialnego, raczej zarządzanie przez niewielu wszystkim i wszystkimi realizowane pod presją rynku. Każdy ocenia oryginalny wkład innych w naukę, co przekłada się bezpośrednio na szansę zdobycia grantów, możliwość przyciągnięcia studentów z Chin i powstawanie opartych na potencjale akademickim firm spin-off. Każdy jednak uważa, że uprawia szlachetne rzemiosło i hołubi nadzieję, że efekty tej pracy stanowią różnice i są rzeczywiście jej/jego, choć fakty mówią coś przeciwnego. Nawet wewnątrzwydziałowa demokracja potrafi ulec przekształceniu w partycypację zakładową, gdzie niewielka grupa fachowców decyduje o znacznie liczebniejszej sile roboczej. W przypadku uniwersytetu siłą roboczą są studenci: nie tylko stanowią „materiał do przerobienia”, ale sami muszą przerabiać większość akademickiego surowca. Podobnie jak w przemysłach kreatywnych siłę roboczą stanowią stażyści, wolontariusze, asystenci wykonujący prace administracyjne, obsługa techniczna, a nawet publiczność.

Ale nie tylko taki model zarządzania charakteryzuje dzisiejszy metrowersytet, jest jeszcze coś, co Paolo Do z rzymskiego odłamu kolektywu Edu-factory nazywa nowym dowodzeniem wiedzą, przez co rozumie pełne panowanie nad produktem przemysłów kreatywnych ((P. Do, No future, “Ephemera: Theory and politics in organization” 8[3] 2008, s. 303-311. Tekst dostępny: http://www.ephemeraweb.org/journal/8-3/8-3do.pdf )) . Żadne przedsięwzięcie kapitalistyczne nie poddaje się dobrowolnie zasadom wolnego rynku, jeśli tylko stojący za nim ludzie potrafią określić co może być dla rynku wartościowe. I tak przemysły kreatywne zwracają się do uniwersytetu o ocenę wartości określonych pakietów wiedzy, określonych form wyrazu, określonych reprezentacji, określonych mediów. Czy istnieje bardziej odpowiednia instytucja dla ustalania wartości rynkowej? Akademicy są wszak biegli w wartościowaniu, to ich zajęcie, dysponują w tym zakresie gotowymi modelami zarządzania. Metrowersytet nie oznacza końca uniwersytetu, ani końca innych przemysłów miasta, ale wszystkie, jak namagnetyzowane opiłki, będą coraz bardziej skupiać się wokół przemysłów kreatywnych. Z drugiej strony uniwersytet jako przestrzeń „studiów” – jak określamy to Fred Moten i ja, - a więc zespołowego pogłębiania wiedzy bez nastawienia na wymierne efekty, jest coraz bardziej zagrożony ((F. Moten, H. Stefano, There are students in the university: A roundtable discussion, “Polygraph: an international journal of culture and politics” 21/2009, s. 159-175.)) . Być może dla metropolii, dla społeczeństwa w ogóle, oznacza to konieczność walki o to, co twórcze. Nie mam tu na myśli oczywistego problemu utowarowienia sztuki, który z dzisiejszej perspektywy wydaje się osobliwością czasów minionych, chodzi raczej o mechanizmy sprawiające, że każdy gest twórczy staje się automatycznie produktem kapitału. Zagrożone są już nie wytwory pracy twórczej, ale sam akt twórczy, co oznacza, że musimy być szczególnie czujni wobec terminu „kreatywność”. Amerykańska szkoła biznesu ma już na swoją definicję tego procesu: „MFA to teraz MBA” (Master of Fine Arts - Master of Business Administration). Szkoły przemysłów kreatywnych od Walii po Waszyngton wchłaniają programy kierunków artystycznych i humanistycznych, wykorzystują je dla swoich potrzeb, począwszy od innowacyjności w biznesie, przez kreatywność w pracy, po nowe prawa własności intelektualnej i ochronę twórczości.

Nowe formuły akademickie sprawiają, że wiedza humanistyczna, działalność artystyczna, ich wartościowanie i ocenianie, są coraz bardziej opływowe, podatne na mechanizmy rynkowe gospodarki kreatywnej, szczególnie na strukturyzacje obowiązujące na rynku pracy. Rodzi się nowe rozumienie pracy, na uniwersytecie i w dzielnicach zaludnianych przez klasy kreatywne. Proces ten, uwolniony z fabryk i biur, gdzie dotąd wytwarzano kapitalistyczny czas i kapitalistyczną przestrzeń, staje się niebezpieczny dla zdrowia, ale dla akademików, którzy prowadzą swoje badania zawsze i wszędzie, nie tylko w murach uniwersytetu, może być użytecznym modelem, wartym zaadaptowania. Proces pracy, nie mający określonych granic czasowych i przestrzennych, gdzie czas wolny i wyrażanie siebie nie są nań odtrutką, a raczej możliwością dalszego działania. Tak będzie wyglądała kręta ścieżka zmagań, którą szkoła biznesu prowadzi swoich zmagazynowanych robotników, a z nimi cały uniwersytet. Szkoła biznesu w swoim dzisiejszym kształcie stanowi o wiele większy problem niż etyka, jaką sobie wyznacza.

przełożyła Ewa Mikina