Obszary niewiedzy. Lewicowa krytyka literacka

logo

Podziemna rewolucja i różnica płciowa [część druga]

Druga część wywiadu z dr Joanną Bednarek o jej najnowszej książce, kobiecej literaturze i kondycji współczesnego feminizmu. Rozmawiają: Anna Piekarska i Piotr Michalik.

Piotr Michalik: Porozmawiajmy o literaturze i pisaniu. W przedmowie do swojej książki piszesz: „Pisanie nie jest kwestią ambicji, jest kwestią pragnienia”. Co przez to rozumiesz?

To ma charakter osobisty – moja inicjacja w literaturę była strasznie ambicjonalna i wiązała się z wykształceniem tego hierarchicznego przekonania, o którym wspominałam. Uważam, że aby powstawała dobra literatura, trzeba czegoś więcej niż myślenia w kategoriach tego, co można zrobić z językiem jako materią, co jest w gruncie rzeczy jałowe i nudne. Joyce jest głównym przykładem takiej literatury, która jest wielka, eksperymentalna i nowatorska. Nie sposób uważać inaczej, ale też nie sposób jej kochać czy mieć do niej jakikolwiek emocjonalny stosunek, w każdym razie ja sobie tego nie wyobrażam. Prawdziwy eksperyment literacki to nie jest wchodzenie na kolejny pułap trudności eksperymentu, tylko poszukiwanie rzeczywiście nowych rzeczy, a to się zawsze robi próbując stworzyć własną płaszczyznę i to do tego służy pragnienie. Kiedy się próbuje pisać wykorzystując ambicję i starając się dorównać pisarzom kanonicznym, to wybiera się bardzo autodestrukcyjną ścieżkę. Można wygrać i zostać umieszczonym w kanonie, ale nie o to chodzi. Oczywiście to moje idiosynkratyczne przekonanie i większość książek, które lubię i cenię, robi właśnie coś takiego – i nie zawsze są uznawane za wielkie czy kanoniczne. Nie zawsze nawet mają na to szansę, ale mam poczucie, że tam się dzieje coś ciekawego na poziomie afektywnym i formalnym.

PM: W swojej książce przywołujesz postać Derridy, który w wywiadzie z Derekiem Attridgem miał stwierdzić, że literatura może powiedzieć wszystko. Odnosisz się do tej tezy jednoznacznie krytycznie.. Dlaczego uważasz, że Derrida się myli?

Joanna Bednarek: Móc powiedzieć wszystko, to w zasadzie nie móc powiedzieć nic – jeśli wszystko jest możliwe, to nie ma żadnych zróżnicowań i w sumie nie ma w ogóle znaczenia, co się powie. Kiedy czytam Derridę, to mam wrażenie, że to myśliciel liberalny i dobrze widać to w jego tezie na temat możliwości literatury. Wolność, tak jak on ją postrzega, w tym wolność wypowiedzi literackiej, ma u niego charakter negatywny. Deleuze i Guattari pokazują natomiast, że wolność to nie jest brak ograniczeń, ale pewna przestrzeń sprawczości, która się otwiera lokalnie i która jest związana, mówiąc po spinozjańsku, z możliwością wyrażania własnej istoty. W ich ujęciu wolność nie jest sprzeczna z koniecznością, to znaczy można być zdeterminowanym i wolnym, czyli dysponować dużą możliwością sprawczości i przekształcania siebie. Zawsze kiedy mówimy o wolności, powinniśmy zapytać: dobrze, ale w jakim zakresie? Kiedy? Jak i gdzie to jest możliwe? Derrida myśli o modernizmie jako o epoce, która otworzyła dla literatury wolność i sprawiła, że wszystko można powiedzieć. Jeśli przyjrzymy się historii literatury, to zobaczymy, że w zależności od historycznego momentu pewne rzeczy można było powiedzieć, a nie wolno było powiedzieć innych. Analiza kobiecej tradycji pisania pokazuje, że kobiety mówiły pewne rzeczy i były uciszane przez mężczyzn, którzy twórczość kobiecą określali mianem żenującej, babskiej, menstruacyjnej. To pokazuje, że kiedy mówimy o wolności wypowiedzi czy o eksperymentach literackich, zawsze trzeba zejść z poziomu pustej uniwersalności i pytać: czy w danym momencie i warunkach doszło do poszerzenia, czy do zawężenia przestrzeni wolności? Literatura to rzeczywiście domena wolności, ale nie ma sensu jej przeceniać i reprodukować wielkiego mitu wolności artystycznej. Tak rozumiana wolność pokazuje tylko, że można pisać wszystko, ale to nie ma żadnych konsekwencji dla pola społecznego.

Anna Piekarska: Znaczną część książki poświęciłaś pisarkom modernistycznym. Dlaczego zdecydowałaś się pisać o modernizmie?

Myślę, że to w pewnym stopniu osobisty wybór, bo wyrosłam w przekonaniu, że literatura modernistyczna to najciekawsze, co w ogóle się w literaturze zdarzyło. Nabrałam takiego przekonania odkrywając literaturę na własną rękę. Później uświadomiłam sobie, że myślenie o realizmie czy klasycznej fabule jako mieszczańskich i passè jest niezwykle hierarchiczne. Dlatego też starałam się pokazać, że te hierarchie mają charakter polityczny i że to, co się stało w epoce modernizmu, do dzisiaj określa pole literackie. W dyskursie krytycznym bardzo często pojawiają się stwierdzenia, że to, co ciekawe w książce, to język, a nie – jak można by przeczytać w gazecie – temat czy treść. A to jest, jak ciągle staram się pokazać, równie banalne, zakłada bowiem, że istnieje autonomiczna tekstualność i że prawdziwa, dobra literatura operuje w tej sferze. Tak naprawdę to pewien modernistyczny mit, który jednak przetrwał do naszych czasów. Ja sama mam wobec niego ambiwalentne odczucia – z jednej strony też bardzo często reaguję zniecierpliwieniem na literaturę realistyczną. Przeszkadza mi to, że jest  taka rozwodniona, nudna, że właściwie jest  strasznie fałszywa. Te sześciusetstronicowe sagi o kilku pokoleniach rodziny, które są swego rodzaju freskami historycznymi, to w zasadzie tylko wprowadzanie jakichś bohaterów, jakiejś psychologii, jakiejś historii; to wszystko jest miałkie. Sądzę jednak, że to dlatego, że one nie wprowadzają nic nowego, bo nie ma tu żadnego eksperymentu (językowego lub innego). Literatura może przecież eksperymentować z wieloma bardzo różnymi rzeczami. Deleuze i Guattari pokazują, że urządzenie literackie nie ma charakteru językowego, że składa się ono z afektów, wrażeń, sił. Ten język pozwala mówić o literaturze tak, żeby oddawać jej sprawiedliwość i pokazywać, że ma swoją specyfikę i nie jest tylko pewnym zestawem trików, pozwalających stworzyć pewien świat czy rozwijać naszą empatię, jak to się mówi przy okazji promocji czytelnictwa. Czy czytanie Joyce'a albo Kafki rozwija empatię? Powiedziałabym, że nie, raczej prowadzi do jej uwiądu, bo pokazuje, że cała ta psychologiczna gadanina na temat jednostki jest fikcją, pod którą kryją się potworne, nieludzkie mechanizmy. Dlatego też mam poczucie, że modernizm zrobił coś ciekawego i ważnego w literaturze.

AP: A co z postmodernizmem?

Tak zwany przełom postmodernistyczny właściwie przełomem nie był. Jest to szczególnie widoczne w przypadku literatury pisanej przez kobiety. Nie ma tam mocnego cięcia – jest raczej kontynuacja tego, co było. Między tekstami Djuny Barnes z XX-lecia międzywojennego, tekstami Angeli Carter z lat 70.-80. i współczesnymi tekstami Jeanette Winterson istnieje ciągłość. Widać jak na dłoni, że kanon i nasze pojęcia modernizmu i postmodernizmu były modelowane na tekstach męskich. Historia literatury kobiecej wygląda zupełnie inaczej. Moim zdaniem wciąż poniekąd tkwimy w modernizmie, dlatego tak ważne jest ukazanie jego wymiaru politycznego. Stąd też odwołania do Deleuze'a i Guattariego – włączenia literatury w maszynę społeczną, tworzenia przez pisarza ludu, którego nie ma. Dopiero oni pokazali, że nawet tak trudny i dziwny pisarz jak Kafka jest pisarzem politycznym. To jest właśnie ten sposób mówienia o modernizmie, który pozwala nam pokazać, że ta literatura, mimo retoryki czystej literackości, była potwornie polityczna – zarówno rewolucyjna, jak i reakcyjna, faszystowska. Polityka zawsze była w niej w jakiś sposób obecna.

AP: Chciałabym zadać pytanie o, moim zdaniem, najciekawszą bohaterkę Twojej książki – Deborę Vogel. Odnoszę wrażenie, że nie wywarła ona na w polu literatury tak dużego wpływu jak inne opisywane przez Ciebie pisarki. Dlaczego zdecydowałaś się pisać właśnie o niej?

Zawsze miałam słabość do przegranych i niesłusznie niedocenionych, a Vogel jest zdecydowanie taką postacią. Historia literatury czy sztuki pełna jest osób, którym się z jakiegoś powodu nie udało.  Uważam, że jednym z ważniejszych zadań komentatorek i teoretyczek jest szukanie takich dziwnych postaci, które trafiły na śmietnik historii. Działo się tak nie dlatego, że nie zasługiwały na to, by do niej przejść. Po prostu nie trafiły na swój czas lub ich kariera została przerwana. Izabela Filipiak na przykładzie Marii Komornickiej bardzo dobrze pokazała, jak świetnie zapowiadająca się pisarka i poetka w pewnym momencie została złamana,  nie tyle przez patriarchat, ale przez abstrakcyjny fallocentryzm literatury wczesnomodernistycznej. Komornicka była zmuszona do wyboru między byciem kobietą a byciem pisarzem z górnej półki. Filipiak definiuje tę jej transformację jako próbę zdobycia symbolicznej męskości. Późniejsi krytycy zauważają, że Filipiak w redukcjonistyczny sposób opisuje to, co się działo z Komornicką. Jej analiza jest w gruncie rzeczy transfobiczna – stwierdza ona, że jej bohaterka pomyślała, że jest facetem, Piotrem Odmieńcem Włastem, ale nie powinna się wygłupiać, bo jest przecież Marią Komornicką. To jest gest przemocy symbolicznej, ale mimo tego książka Filipiak jest bardzo ważna. Dzięki niej wiem dużo lepiej wiem, czego szukać u postaci z ,,marginesu”. Zachwyciłam się Deborą Vogel, kiedy odkryłam książkę, która oryginalnie powstała w dwóch wersjach: w języku polskim i jidysz. Mam na myśli Akacje kwitną. Miałam poczucie spotkania z moim sobowtórem, bo jeden z pierwszych napisanych przeze mnie tekstów literackich jest bardzo podobny do Akacji. To jest taka dziwna afabularna proza bez bohaterów, w zasadzie bez tradycyjnej sekwencji zdarzeń. Właściwie nie ma tam nic, czego można by się uchwycić. Nie dziwię się więc, że ta książka  trafiła do niewielu osób. To jest po prostu strasznie dziwny tekst. Pozostaje dziwny nawet wtedy, gdy przyłoży się do niego kryteria modernistyczne. Badaczki feministyczne nie odkopały Vogel, bo trudno u niej znaleźć kobiecość, rozumianą na przykład w kategoriach kobiecego pisania Cixous. Ale, co ciekawe, Schulz, który napisał recenzję z Akacji, ową kobiecość dostrzega i twierdzi, że jest to tekst kobiecy. I faktycznie, jest tam jakaś molekularna kobiecość, której nie widać na poziomie tematu książki. Nie ma tam żadnego biologizmu, żadnych odwołań do ciała. To jest historia o mieście, które jest organizmem. Można by powiedzieć: maszyną, która obejmuje budynki, ludzi, warunki atmosferyczne. To, co się dzieje w tym tekście, ma miejsce właśnie między tymi bytami. Rozdział o Deborze Vogel powstał w ogromnej mierze dzięki Karolinie Szymaniak, która napisała o niej monografię. Szymaniak przeczytała i zinterpretowała teksty Vogel pisane w języku jidysz. Niewiele osób potrafiłoby to zrobić, co sprawia, że jej książka jest dla badaczek literatury niezwykle cenna. Badacze polscy nie widzieli całej stworzonej przez Vogel konfiguracji artystycznej, przede wszystkim nie znali jej  koncepcji estetyki, która bazowała na dialektyce heglowskiej. Pisali o Vogel jako o dziewczynie Schulza czy jego naśladowczyni. To jednak postać, która była zdolna do zrewolucjonizowania literatury. Problem polegał na tym, że zdecydowała się pisać w jidysz. Z dzisiejszej perspektywy możemy stwierdzić, że była to, z kilku powodów, całkowicie destrukcyjna decyzja. Po pierwsze, w jej czasach nie było odpowiedniej publiczności, choć istniała wątła nadzieja, że w końcu się ona pojawi. Dlatego można powiedzieć, że Vogel pisała do ludu, którego nie ma. Ostatecznie historia potoczyła się tak, że tych ludzi być nie mogło. Druga wojna światowa, Zagłada, a później dodatkowo polityka Izraela sprawiły, że kultura jidysz nie miała szans się rozwijać. Klęska Vogel nie wynikała jednak tylko i wyłącznie z pewnej złośliwości i tragizmu historii. Jidysz był dla niej językiem obcym, którego uczyła się jako osoba dorosła i właściwie do końca robiła w nim błędy. Wydaje się więc, że zmarginalizowała się w pewnym stopniu na własne życzenie. Według mnie jednak to właśnie jest prawdziwy radykalizm i otwartość na eksperymenty. Dzięki temu możemy zobaczyć nie tylko to, jakie było znaczenie tych eksperymentów i co za nimi stało. Uświadamiany sobie również dlaczego nie skończyły się one powodzeniem i dostrzegamy  mechanizmy tworzenia kanonu. Nie miejmy złudzeń –  kanon będzie zawsze tworzony przez grupę namaszczonych i wybranych – przede wszystkim mężczyzn i góra jedną lub dwie kobiety w ich gronie. Tak było w dwudziestoleciu, tak jest i dzisiaj. Jednak mimo istnienia kanonu i mimo świadomości pozycji autorów i ogromnej popularności książek będących jego częścią, nie powinniśmy zrezygnować z szukania innych sposobów tworzenia literatury i dyskutowania o literaturze. Zaglądanie na marginesy marginesów może czasem owocować znalezieniem kogoś niezwykle wartościowego pod względem literackim. Kogoś takiego jak Debora Vogel.

AP: Problemem, który zaledwie naszkicowałaś, jest współczesny feminizm. Z jednej strony kobietom jest łatwiej, nie można bagatelizować osiągnięć feminizmu, dzięki którym mają o wiele więcej przestrzeni w sferze publicznej. Ale z drugiej strony kobietom jest trudniej, ponieważ kapitalizm bardzo dobrze zagospodarował formy oporu. Jest o wiele większe przyzwolenie obyczajowe, które jednak oznacza podporządkowanie się pewnym regułom neoliberalnym: możesz być liberalną ironistką, ale nie zmieniaj nic w istniejącym porządku. Jak Twoim zdaniem mogłaby obecnie wyglądać radykalna praktyka feministyczna, czy to w polu filozofii, czy w literaturze?

PM: Dołączając się do pytania Ani: w posłowiu piszesz, że musimy dziś znowu zdeterytorializować feminizm. Co przez to rozumiesz?

Często, myśląc o feminizmie, posługujemy się kategoriami stadialności, bo skoro coś zostało wygrane, to już nie ma powrotu do starego patriarchatu. W pewnym sensie to prawda – nie ma powrotu do starego patriarchatu – ale jego siły wciąż działają i są równie elastyczne jak siły emancypacyjne, bowiem cały czas dostosowują się do nowych warunków. Wiele analiz pokazywało jak wygląda ta nowa postać konserwatyzmu, na czele z Backlashem, czyli po polsku Reakcją, Susan Faludi. Faludi pokazuje, że dzisiaj antyfeminizm czy patriarchalizm nie odwołuje się tylko do porządku boskiego, ale często posługuje się dyskursem psychologicznym czy biologicznym, twierdząc, że tak naprawdę chodzi mu o dobro kobiet, które miały zostać skrzywdzone przez feminizm. Prawica wykorzystuje także kategorie czy pewne style prowadzenia polityki typowe wcześniej dla lewicy, przejmuje idee feministyczne i umieszcza je w innym kontekście, nadając im pozór emancypacji. Natomiast dzisiaj, tak jak powiedziałaś, nową i bardzo podstępną formą jest feminizm neoliberalny czy korpofeminizm posługujący się pojęciami autonomii, wyboru, wolności. Wciąż nie dostrzega się, że to dyskurs, który szermuje feministycznymi ideałami, a jednocześnie narzuca kobietom reżim mówiący: „rób karierę, ale jednocześnie dbaj o siebie”; to dbanie o siebie zajmuje czas i pieniądze i w ogóle jest strasznie upierdliwe, ale wszystko to opakowuje się w błyszczący papierek autonomii i wyboru. Znam wiele feministek, które nie uważają za kłopotliwe tego, że używa się pojęć liberalnych, abstrahujących od tego, jakie mechanizmy społeczne wpływają na nasz wybór. Bywają oczywiście takie sytuacje, że nawet z feministkami liberalnymi warto zawrzeć taktyczny, lokalny sojusz. Nie możemy jednak zapominać, że ten neoliberalny korpofeminizm używający kategorii wolności negatywnej jest strasznie ograniczający i w coraz mniejszym stopniu działa na rzecz emancypacji, a w coraz większym służy wytwarzaniu posłusznych, obdarzonych inicjatywą kobiecych podmiotów, które dyscyplinują się same. Dzisiejszy feminizm, czy feminizm w ogóle, powinien być lewicowy. Być może wiele osób by się ze mną nie zgodziło twierdząc, że to podporządkowywanie go marksizmowi. Moim zdaniem jednak korpofeminizm nie jest w stanie czegokolwiek zmienić we współczesnej rzeczywistości społecznej. Marksizm, ze swoim  sposobem formułowania problemów, jest dla feminizmu czymś ożywczym. Stąd też mój sentyment do drugiej fali, która oczywiście była naiwna, momentami wykluczająca i mało wyrafinowana teoretycznie, ale była w niej niesamowita energia, wola zmiany świata. Dla feministek drugiej fali było oczywiste, że nie chodzi tutaj o ugranie więcej dla kobiet jako pewnej partykularnej grupy, tylko o zmianę społeczeństwa jako takiego, o lepszy świat dla wszystkich. Warto wracać do teoretyczek drugiej fali. Warto również odkopać stary feminizm marksistowski, który operował okropnym językiem i być może bywał nieco nudny literacko, ale jest niezwykle cenną tradycją myśli kobiecej.

Deterytorializacja oznacza dla mnie z jednej strony nasycenie feminizmu tą drugofalową, kontrkulturową energią, z drugiej – odkopanie pewnych tradycji, które były przez długi czas mniejszościowe czy marginalne, takie jak feminizm marksistowski.

AP: O ile tworzenie pozytywnego, deterytorializującego feminizmu jest czymś trudnym na poziomie ogólnym, o tyle w Polsce to po prostu syzyfowa praca i kobiety-filozofki i kobiety-pisarki, które chciałyby w ten sposób pisać, są skazane na los Twojej bohaterki, Debory Vogel, czyli na zupełną marginalizację. Pole polityczne jest tak ustrukturyzowane, że mamy dwa bieguny:  z jednej strony zachowawczy, konserwatywny i katolicki, z drugiej – neoliberalny korpofeminizm. Czy dostrzegasz możliwość deterytorializacji feminizmu w Polsce?

Nie ma innego wyjścia – trzeba robić niepopularne rzeczy, ściągać na siebie krytykę i ryzykować marginalizację. Jeśli chodzi o pisarki, to można wskazać kilka osób, które tak postępują. Chodzi mi zarówno o tworzenie literatury jak i uczestnictwo w różnego rodzaju debatach. Mam na myśli m.in. Kaję Malanowską i Dominikę Dymińską. Widać, że ich pozycja jest potwornie krucha;  ich sytuacja jest podobna do tej, w której znajdowały się pisarki, które wprowadziły u nas literaturę feministyczną, czyli na przykład Izabela Filipiak czy wczesna Olga Tokarczuk. Również te ostatnie były krytykowane i deprecjonowane. Co prawda w ich przypadku pył bitewny opadł, ale nowe pokolenie pisarek musi się zmagać z dokładnie tymi samymi wyzwaniami. Wspomnijmy o kontrowersji, jaką wywołała wypowiedz Kai Malanowskiej o honorariach i o ciosach, jakie ściągnęła ona na siebie ze strony innych pisarzy, na przykład Jacka Dehnela. Była ona krytykowana przede wszystkim przez uznanych i dobrze zarabiających pisarzy. Ten cykl się powtarza, choć wydaje mi się, że współcześnie sytuacja jest nawet bardziej mroczna i trudniejsza niż w latach 90. Same kobiety kwestionowały sens robienia takich antologii poetyckich jak Solistki czy Warkoczami, twierdząc, że to dobrowolne zamykanie się w getcie. Te beznadziejne argumenty pokazują maskulinizację pola. Z drugiej strony, te nieśmiałe próby zaznaczenia obecności ciekawych młodych poetek, których jest bardzo dużo, spotykają się z ogromną krytyką ze względu na zupełny brak uznania symbolicznego. Mimo wszystko miejmy nadzieję – walka trwa i można naruszyć każde status quo. Jeżeli chodzi o filozofię, to tutaj sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana, bo osoby, które zajmują się teorią feministyczną i gender studies, tworzą własną przestrzeń, która jest zupełnie odcięta od wciąż nieprzyjaznej kobietom przestrzeni uniwersalnej – nie z wyboru, ale z konieczności, ponieważ główny nurt jest dość nieprzyjazny dla kobiet zajmujących się filozofią. Trzeba sporego samozaparcia i mocnych nerwów, żeby w nim funkcjonować. Dużo kobiet „odpada” w tym sensie, że skupia się na funkcjonowaniu raczej w feministycznej, bezpieczniejszej przestrzeni. Filozofia feministyczna rozwija się, ale jako część gender studies czy teorii feministycznej, którą głównonurtowa filozofia może spokojnie lekceważyć i na ogół to robi. Ta izolacja ma poważne konsekwencje, widoczne głównie w tym, jaki potworny, zupełnie nieprzepracowany seksizm panuje w polskim środowisku filozoficznym. W polu filozofii wciąż utrzymuje się logika rządząca męskimi klubami. Trzeba bardzo dużej pracy nad tą dynamiką, żeby cokolwiek się zmieniło i żeby kobiety nie czuły, że to nie miejsce dla nich.

Mamy również do czynienia z wieloma niechlubnymi praktykami w kręgach feministycznych. Mam tu na myśli feminizm akademicki, bo z nim miałam styczność. Środowiska są czasem tworzone na podstawie pozamerytorycznych, nieformalnych więzi; osoby nie należące do żadnego środowiska często są marginalizowane, nawet jeśli ich praca jest wartościowa. Mam poczucie, że od środowisk feministycznych należałoby oczekiwać więcej. Niestety często funkcjonują w nich te same zasady budowania tożsamości i środowiska, które obowiązują w patriarchalnych klubach. Zetknęłam się również z sytuacjami, kiedy teoretyczki i filozofki o ustalonej pozycji atakowały i poniżały młode kobiety, stawiające pierwsze kroki w polu filozofii czy literatury. Tak nie powinno być.

PM: A czy możesz nam na koniec powiedzieć co sądzisz o współczesnej polskiej literaturze pisanej przez kobiety?

Moim zdaniem w drugiej połowie XX wieku to głównie kobiety piszą ciekawe rzeczy: przynajmniej takie, które ja osobiście mam ochotę czytać. Jeżeli chodzi natomiast o klasyczną już literaturę feministyczną, to mam wrażenie, że Filipiak jest zupełnie niedocenianą postacią, która otwierała nowe przestrzenie. Niestety przestała pisać. Chociaż paradoksalnie też jest to, że te przestrzenie, mimo ataków, o których wspominała Ania, pozostają w pewien sposób otwarte. Jeśli chodzi o najnowsze teksty, takie jak Nocne zwierzęta Patrycji Pustkowiak, Danke Dominiki Dymińskiej, czy Matrioszka Marty Dzido, to z jednej strony są to bardzo dobre i ważne rzeczy, ale z drugiej wprowadzają one mroczny klimat w relacje między płciami. Może to częściowo wpływ Elfriede Jelinek, chociaż nie sposób dopatrywać się tylko jednego czynnika. Według mnie te teksty  są z jednej strony okrutne, z drugiej – nie chcę zabrzmieć deprecjonująco – są potwornie cierpiętnicze. Brak im pazura. Pojawiają się sposoby pisania o kobiecości, które są coraz bardziej melancholijne i pesymistyczne. W pewnym sensie mnie to niepokoi – dostrzegam w tym zarówno bicie na alarm, jak i barometr przekształceń społecznych. Wolałabym jednak, żeby się pojawiły następczynie Filipiak, która była z jednej strony bardzo krytyczna, ale z drugiej strony – w gorzki, powiedziałabym, okrutny sposób optymistyczna. To taki deleuzjański optymizm, nie mówiący, że jest pięknie, wspaniale i bezpiecznie. Niestety tak nie jest. Być może ten splot sił, które się na nas składają, to dla nas za dużo. Ale istnieją jednak linie ujścia.

AP: Trzeba walczyć, jednym słowem.

Trzeba walczyć i mimo wszystko nie tracić nadziei.