Jo Guldi, David Armitage. 2014. The History Manifesto. Cambridge: Cambridge University Press.
Nienajlepsze opinie na temat kondycji historii jako nauki w Polsce słychać obecnie z różnych stron. Debata publiczna toczy się w zasadzie bez historyków, a bieżące wydarzenia polityczne komentują politolodzy, socjolożki, filozofki, czasem psycholodzy społeczni i filolożki. Historycy pojawiają się na szklanym ekranie tylko wtedy, gdy trzeba zabrać głos na któryś z tematów symbolicznych, takich jak budowa/zburzenie pomnika, surowy osąd PRL, podtrzymanie mitu tzw. Kresów wschodnich. Oto obszary, w których historycy (bo chyba nigdy historyczki) autorytatywnie zabierają głos w mediach. Często niewiele lepiej jest z kondycją historii w obiegu naukowym. Mimo tradycji badań historycznych prowadzonych przez znakomitych badaczy, którzy do dziś zdumiewają swoją przenikliwością (by wspomnieć choćby szkołę lelewelowską, warszawską szkołę historii idei i poznańską szkołę metodologii historii), dominujący obecnie w Polsce sposób pisania historii to połączenie swoistej mikrohistorii z historią klasyczną (pozytywistyczną i opartą na źródłach pisanych). W efekcie przedstawiciele tej dyscypliny pochylają się coraz częściej nad takimi problemami, jak np. „Warszawska filatelistyka w świetle prasy [i tu padają dwa, trzy tytuły] z lat 1929–1932”, „Obiekty sportowe w międzywojennym Poznaniu” (główna teza – że takowe istniały), „Francuzi w Zgierzu w trzeciej kwarcie XVIII wieku” (z referatu na konferencji dowiadujemy się, że było ich czterech i nie odegrali większej roli) i tak dalej. Objawiający się w zalewie tego rodzaju prac kryzys dyscypliny każe z tym większą nadzieją spoglądać na próby „odbezpieczenia” historii przez przywrócenie jej potencjału krytycznego i znaczenia w debacie publicznej.
Jedną z tego rodzaju prób jest książka The History Manifesto autorstwa Jo Guldi i Davida Armitage’a. Zaskakiwać może, że także ci uczeni, mający doświadczenia w pracy na uniwersytetach w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych, diagnozują problemy podobne do tych, które można zaobserwować w polskich realiach. Ich zdaniem za brak głosu historyków w debacie publicznej i pewną „samomarginalizację” tej dyscypliny odpowiadają tendencje wynikające ze zwrotu antropologicznego, takie jak moda na mikrohistorię, opis gęsty czy studium przypadku. Jako remedium na te problemy proponują zwrot ku perspektywie „długiego trwania”. Nie jest to oczywiście propozycja nowatorska. Koncepcję „długiego trwania” od lat czterdziestych XX wieku wypracowywał, razem ze swoimi współpracownikami ze szkoły „Annales”, Fernand Braudel, który w sposób brawurowy przekraczał ramy tradycyjnej historiografii. Braudel jest twórcą koncepcji „trzech czasów historii”: czasu krótkiego (historii zdarzeniowej), czasu cyklicznego (cykle koniunkturalne) i czasu długiego trwania, w którym tradycyjnie pojmowane fakty historyczne (bitwy, pokoje, zmiany władzy itp.), zazwyczaj ogniskujące uwagę historyków, są mniej istotne od wielkich procesów historycznych, wpływających na przemiany struktur cywilizacyjnych, gospodarczych, kulturowych i religijnych. W tej ostatniej perspektywie, zakładającej konstruowanie narracji obejmujących setki, a nawet tysiące lat, francuski historyk dostrzegał szczególny potencjał poznawczy.
Guldi i Armitage wskazują, że w latach siedemdziesiątych dokonał się zwrot ku „krótkiemu trwaniu”, które zatriumfowało nie tylko w historii rozumianej jako dyscyplina akademicka, ale także w życiu publicznym, w decyzjach politycznych i w codziennych wyborach. Świadczyć ma o tym choćby fakt, że o ile w roku 1900 średni zakres czasowy, którym zajmowali się autorzy rozpraw doktorskich z historii, bronionych na amerykańskich uniwersytetach, wynosił 75 lat, o tyle w 1975 roku – już tylko 30. Co więcej, analizując toczone między historykami dyskusje, autorzy The History Manifesto zauważyli, że w latach trzydziestych XX wieku jako zarzut często wysuwano stwierdzenie o przyjęciu przez badacza zbyt wąskich ram czasowych, podczas gdy w latach siedemdziesiątych na krytykę narażeni byli raczej ci, którzy brali na warsztat okresy uznawane za zbyt długie. W efekcie historia uległa specjalizacji (ramifying) – coraz „krótszą” historię czytało coraz mniej zainteresowanych daną kwestią osób, co skutkowało wyparciem przedstawicieli tej dziedziny z operującej ogólniejszymi ramami debaty publicznej (s. 52–53).
Tymczasem, jak przekonują Guldi i Armitage, celem historyka jest bycie przewodnikiem po teraźniejszości. Ich zdaniem, w dobie Internetu i wielkich baz danych badacze przeszłości mogą, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, pisać historię krytyczną, czyli taką, która będzie społecznie zaangażowana, kontrfaktyczna, utopijna i osadzona w perspektywie „długiego trwania”. Takie podejście umożliwi, zdaniem autorów, napisanie krytycznej historii antropocenu, czyli opowieści o zmianach klimatycznych, zagładzie gatunków i przestrzeni, które zostały utracone w wyniku działalności człowieka. Sądzą oni również, że wydziały historyczne mają wiele do zaoferowania, jeśli chodzi o bieżące debaty ekonomiczne i polityczne. Skoro – przekonują Guldi i Armitage – pojedynczy aktywista może zbierać i upubliczniać informacje o konkretnych działaniach rządów (casus Wikileaks), to tym bardziej historycy, w oparciu o wielkie bazy danych, mogą wysuwać propozycje międzynarodowych reform.
Autorzy szeroko rozpisują się na temat potencjału utopijnego, jaki tkwi w badaniu przeszłości ujętej w perspektywie „długiego trwania”. Wskazują oni, że „podczas gdy Huntington i Fukuyama byli zaangażowani w kształtowanie historii w kierunku prostej alegorii o triumfie Zachodu, długie trwanie otwiera drzwi i okna, pozwalając nam rozejrzeć się dookoła za innymi drogami organizacji naszego społeczeństwa” (s. 75). Szeroko powołują się też na przykłady współczesnego pisarstwa historycznego realizującego postulowany przez nich model. Na przykład David Graeber w swym Debt. The First 5,000 Years (2010) wykazał – w perspektywie pięciu tysiącleci – błędność thatcherowskiego TINA w odniesieniu do kwestii monetarnych czy długu publicznego, odmalowując rozmaite modele organizacji życia gospodarczego. Także Kapitał w XXI wieku Thomasa Piketty’ego (polskie wydanie: 2015) uważają za przykład analizy „w długim trwaniu”, która prowadzi ku zakwestionowaniu nierówności społecznych. Warto spojrzeć w perspektywie longue durée również na problem bezrobocia. Tymczasem, twierdzą Guldi i Armitage, żadna amerykańska instytucja nie oferuje takich jego analiz, które wykraczałyby poza lata 1959–2015. Prowadzi to, na przykład, do ignorowania faktu, że w latach trzydziestych zjawisko to było rozpatrywane w sposób zupełnie inny niż współcześnie – np. podczas realizacji New Deal kobiety pozostające z dzieckiem w domu były uważane za osoby pracujące.
Rozpatrując szereg kwestii szczegółowych, autorzy dochodzą do wniosku, że zwrot ku krótkiemu trwaniu, który wiązał się, z jednej strony, z „lepszym wypełnieniem wymagań profesjonalizacji”, z drugiej zaś z „eksperymentem z teoriami, importowanymi z sąsiednich dyscyplin”, skutkował „narodzinami nowego rodzaju historii, koncentrującej się na mikrohistorii indywidualnych osób, pozornie niewytłumaczalnych zdarzeń lub znaczących momentów” (s. 11). W rezultacie w latach siedemdziesiątych paradoksalnie ostatnim bastionem „długiego trwania” okazała się historia wojskowości, co oczywiście nie jest dowodem na to, że zaczęła ona odtąd pełnić rolę, którą Guldi i Armitage przypisują krytycznej humanistyce. Jest to raczej konstatacja, iż pozostałe subdyscypliny historii przestały być narzędziami reform i kształtowania znaczeń alternatywnej przyszłości na rzecz tworzenia zbioru narracji zorientowanych na indywidualne losy. W efekcie powstało „brudne długie trwanie” (dirty longue-duree history), reprezentowane przez demografów, ekonomistów, psychologów, biologów, samozwańczych futurologów i historycznych amatorów, piszących ze sporą dozą ignorancji o „bombie populacyjnej” czy o „limitach wzrostu” (s. 29). Tymczasem – twierdzą autorzy – tego rodzaju problemy powinny leżeć przede wszystkim w polu zainteresowania historyków.
Fakt, iż propozycja autorów jest tak jednoznaczna, niezniuansowana, podana na tacy i gotowa do wdrożenia, wpisuje się oczywiście w przyjętą konwencję manifestu. Wydaje się jednak, że znacznie bardziej interesujące byłoby ujęcie tej problematyki w ramy systematycznej monografii, wymuszającej większą subtelność wywodu. Irytować może bowiem fakt, że Guldi i Armitage w dość protekcjonalny sposób rozsądzają spory pomiędzy badaczami prezentującymi różne podejście metodologiczne. Nie bez pewnego triumfalizmu wskazują na przykład Quentina Skinnera, który w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych przewodził zwrotowi przeciwko „długiemu trwaniu”, by w latach dziewięćdziesiątych powrócić do stosowania tego podejścia w celu analizy koncepcji państwa czy idei republikanizmu w nowożytnej Europie (s. 47–48). Z drugiej jednak strony, Guldi i Armitage są świadomi tego, że i perspektywa „długiego trwania” ma swoje wewnętrzne ograniczenia i oducza zwracania uwagi na szczegóły, które są lepiej uwypuklane w mikrohistoriach.
Sadzę jednak, że ten ostatni wątek wymagałby rozwinięcia. „Długie trwanie” jest bowiem tylko stosunkowo neutralnym politycznie podejściem metodologicznym – można je wykorzystać do celów, na które wskazywali autorzy The History Manifesto, ale również, jak czynił na polskim gruncie choćby Feliks Koneczny, do wzmacniania dyskursu konserwatywnego i imperialnego. Ponadto „długie trwanie” niesie ze sobą niebezpieczeństwo popadnięcia w pewien marazm. Jak można bowiem marzyć o – postulowanych przez autorów – zmianach czy reformach, skoro wielkie procesy dokonują się jakby ponad naszymi głowami, rewolucje są tylko drobnymi epizodami, a indywidualne wysiłki giną w zestawieniu z wahnięciami koniunktur? Czy wzmacnianie przekonania o trwałości pewnych struktur (państwowych lub cywilizacyjnych) nie grozi popadnięciem w fatalizm? Czy pozostawia miejsce dla realizacji obietnic reformy, a jeszcze lepiej – utopii?
Tych wątpliwości autorzy niestety nie rozwiewają. Erudycja, z jaką bronią swego stanowiska, jest jednak zachętą do krytycznego dialogu z wysuwanymi w The History Manifesto propozycjami. Jeśli chcemy, by historia odzyskała swój krytyczny potencjał, by mogły zamilknąć prowokacyjne, obliczone jakby na wyrwanie historyków z letargu głosy o konieczności zamknięcia archiwów – powinniśmy ten dialog podjąć.
Piotr Kuligowski