Szwajcarzy przestali się bać i rozminowali mosty i drogi, które w razie wojny chcieli zniszczyć, by unieruchomić napastników. Nie bronią też już wartości swojej waluty w relacji do euro, choć przed świętami odrzucili w referendum pomysł wzmocnienia franka rezerwami kruszców. Mimo to, 15 stycznia frank ruszył w górę. Wzrost wartości o 10% nie byłby w sumie aż tak znowu drastyczny (kryzys z 2008 roku przyzwyczaił Europejczyków do większych wahań), gdyby nie to, jak wiele ludzkich losów podczepiono pod franka, domniemaną oazę stabilności. W samej tylko Polsce podobno ok. 550 tysięcy rodzin uwikłanych jest w kredyty zależne od wartości tej waluty, z czego kilkadziesiąt tysięcy zadłużonych żyło na styk, nierzadko zalegając ze spłatami rat ((http://wyborcza.biz/Waluty/1,111132,17258348,Kurs_franka_ostro_w_gore__550_tys__rodzin_w_Polsce.html#Czolka3Img)) Od początku kryzysu finansowego wzrosła podejrzliwość klientów, banków i organów nadzoru do kredytów walutowych i – jak informuje Komisja Nadzoru Bankowego – udział takich kredytów spadł w ostatnich latach o ponad 20%. Banki dadzą sobie więc radę, choć wartość giełdowa kilku z nich obniżyła się ((http://www.knf.gov.pl/o_nas/komunikaty/Komunikat_chf_eur.html)).
Jeszcze 10 lat temu kredyty w obcych walutach były swego rodzaju ukoronowaniem procesów globalizacji. Dzięki nim nie trzeba było wyjeżdżać z kraju, żeby uwolnić się od jego ograniczeń. Tymi ograniczeniami były: po pierwsze, niestabilna waluta, w której otrzymywało się płacę, a po drugie, nieprzewidywalne zachowania rządu własnego kraju. Te ograniczenia były w pewnym stopniu względne, ale gdy podpisuje się zobowiązania w perspektywie kilkudziesięciu lat, to poszukiwanie wysp stabilności czy to w formie waluty, czy pracodawcy nabiera wymiaru egzystencjalnego, tzn. może decydować o przetrwaniu w „płynnej nowoczesności”. Oprócz franków popularne były kiedyś japońskie jeny, koreańskie wony, a także euro. W niektórych krajach można było nawet zmontować sobie cały koszyk takich walut, a tym samym wpleść wynikające z tego ryzyko w swój los. Technicznie rzecz biorąc, wzięcie kredytu w polskiej walucie przy zarobkach uzyskiwanych na emigracji również jest formą kredytu walutowego, choć raczej typu „zrób to sam” niż jako standaryzowany produkt bankowy. Wzięcie kredytu walutowego oznaczało rozpoczęcie życia transnarodowego, co w momentach przesileń i kryzysów oznaczało dla wielu codzienne śledzenie kursów walut i wsłuchiwanie się w analizy tego, co może przynieść najbliższa przyszłość i jakie są społeczne nastroje w nieznanym czasem kraju. Tak też dzieje się zapewne i teraz w wielu domach w Polsce, przejętych niespodziewaną woltą Szwajcarów.
Co ciekawe, w tym mikrokryzysie chodzi w zasadzie o relacje walut do siebie, a nie o samą ich wartość. Szwajcarów interesowała relacja ich waluty do euro. Można więc powiedzieć, że aktualny wynik EUR/CHF = 0,99 zależał tak od nich, jak i od euro. I analogicznie gwałtowne osłabienie złotego miałoby dla zadłużonych we frankach podobny skutek, co obecny wzrost wartości franka. Dlatego interesującym punktem odniesienia dla sytuacji teraz jest kryzys na Islandii z 2008 roku, gdy zaszło podobne załamanie relacji walut. Miało to jednak miejsce w jednym malutkim kraju, a nie na całym kontynencie. W rezultacie tamtego kryzysu lokalna waluta straciła połowę swej wartości, co miało dewastujący wpływ dla ludzi obciążonych kredytami walutowymi. Na Islandii zorganizowano dodatkowe wsparcie psychologiczne dla zadłużonych, ponieważ spodziewano się, że kryzys wywoła falę samobójstw. Ostatecznie nie doszło do tego i, prawdopodobnie także z powodu politycznej mobilizacji mieszkańców, w pierwszym okresie kryzysu samobójstw było mniej niż zwykle. Przy wszystkich różnicach między Polską a Islandią najbardziej zastanawia mnie brak troski o ludzi w Polsce. Tu w dyskusjach króluje resentyment i nieufrankowieni chyba wręcz cieszą się, bo w ich oglądzie dokonuje się właśnie akt sprawiedliwości. A w oficjalnych artykułach króluje techniczne poradnictwo na temat dostosowywania się do sytuacji. Zawsze mnie zastanawiało, czego oczekuje się od ludzi, gdy mówi im się, że muszą ograniczyć swój poziom konsumpcji. Pewnie myśli się o powrocie do tańszego wina, co samo w sobie pewnie łatwe nie jest. Kłopot jednak w tym, że wzrost konsumpcji danej rodziny mógł być efektem decyzji o rodzeniu dzieci. A ograniczenie poziomu konsumpcji nie jest działaniem, które wykonuje się mechanicznie. Zwłaszcza w społeczeństwie tak silnie klasowym jak polskie wiązać się z tym może bolesna degradacja społeczna. Być może w tym kraju obowiązuje niepisana zasada, że kto nie homo economicus, ten niech ginie. O życiowych problemach innych, lecz żyjących w tym samym systemie ludzi dyskutuje się tu chyba tylko przy okazji kampanii społecznych.
Dla niektórych kredyty walutowe były jedyną możliwością wzięcia kredytu hipotecznego, bo przy przewidywalnie bardziej ryzykownych walutach lokalnych nie wszyscy uzyskiwali tzw. zdolność kredytową. Przy nieprzewidzianie ryzykownych walutach taką zdolność już uzyskiwali. A to dlatego, że obliczenia ryzyka bazują na ogół na danych historycznych. Banki przewidują więc, że będzie mniej więcej tak, jak było. Wszystko, czego wcześniej nie było, jest więc w świecie finansów zaskakujące. Szwajcarzy pewnie nigdy wcześniej nie zachowali się w ten sposób, zatem przewidywanie, że tak właśnie się zachowają, należy do logiki innego świata niż świat oceny ryzyka długookresowego, w którym podpisuje się zobowiązania wieloletnie.
W świecie ludzi z zakontraktowaną przyszłością decyzje podczas kryzysów trzeba podejmować szybko. Zwłoka w reakcjach oznacza przyrost zadłużenia. Łatwiej mają rządy przygotowane na trudne scenariusze wydarzeń. Do kryzysu franka przygotowywano się powszechnie – zrobił to też polski rząd – zamawiając tzw. stress-testy przy okazji referendum z 30 listopada w Szwajcarii ((http://en.wikipedia.org/wiki/Save_our_Swiss_Gold)), więc obecny wyskok franka zachodzi w najlepszym możliwym dla rządzących momencie. Wszystkie zainteresowane kraje dostały czas na zbadanie odporności swoich instytucji na podobny ruch Szwajcarów. Ludzie, którzy przy okazji kryzysu z 2008 roku nie przewalutowali swoich kredytów, też raczej byli przygotowani na niespodzianki. Niektórzy klienci banków podejmowali kolektywne wysiłki na rzecz zmiany polityki tych instytucji, np. inicjatywa „Nabici w mbank ((http://pieniadze.gazeta.pl/Gospodarka/1,117384,16959581,_Nabici_w_mBank____skarga_kasacyjna_w_Sadzie_Najwyzszym.html))”. Wcześniej z tymi samymi bankami gotowi byli związać swoje życie. Piszę o wiązaniu życia, bo wbrew zapewnieniom ideologów, że zakup domu czy mieszkania jest inwestycją, to przy zakupie jednej tylko nieruchomości myślenie o wychodzeniu z takiej inwestycji należy raczej do kategorii fikcji racjonalizującej wybory niż rzeczywistego planu. Kupują, bo chcą w nich mieszkać. A im większe kupują, tym bardziej uwzględniają przyszłe potrzeby rosnącej rodziny, więc tym mniej myślą o wyprowadzaniu się w razie wahań koniunktury.
Skoro wszyscy byli przygotowani na to, co się stało, to zachowania poszczególnych aktorów będą w mniejszym stopniu przypadkowe. I dlatego tak interesujące jest to, co zrobi rząd i jak zareagują politycy oraz jak szybkie będą reakcje. To pokaże, jakie grupy społeczne mogą liczyć na państwo, czyli w czyich rękach ono jest. I znowu z zastrzeżeniem wszystkich różnic w sytuacji, na wspomnianej Islandii, której bliżej przyglądałem się naukowo, potrzeba było sześciu lat, żeby ruszył rządowy program eliminowania skutków kryzysu, który swym zasięgiem objął blisko połowę mieszkańców wyspy, bo takiej też skali było tam życie na kredyt. Objął ich, choć w różnym stopniu. Kto mimo problemów dotrwał do tego czasu na wyspie, ten przetrwał.
Zmienny kurs franka oznacza, że coś innego będzie musiało zacząć pełnić rolę wyspy stabilności, wobec której banki i ich klienci będą mogli planować przyszłość. Ciekawe kto będzie generował propozycje stabilizowania sytuacji i w jaki sposób będzie to wyglądało. Czy któraś ze stron (banki czy ich klienci) zostanie zmuszona do konwersji kredytów walutowych na złotówki? Jaka relacja walut CHF do PLN zostanie uznana za rozsądny punkt odniesienia? Czy zmiany przyjdą odgórnie, czy też zostaną wymuszone przez oddolnie mobilizujących się poszkodowanych? Jak daleko posuną się zadłużeni w kwestionowaniu porządku, który doprowadził ich do obecnej sytuacji? Podczas moich badań na Islandii nie spotkałem osób zadłużonych, które kwestionowały ideę udziału w społeczeństwie konsumpcyjnym poprzez zadłużanie się. Inaczej nie dawałoby się kupić mieszkania w czasie, gdy jest ono potrzebne do życia. Oburzenie wywoływała tam jedynie wysokość obciążeń. Z kolei zadłużeni studenci amerykańscy organizują się wokół idei anulowania długów studenckich i zdrowotnych. Pewne obawy można łączyć z tym, że na kanwie obecnego zamieszania pojawią się siły polityczne, które zaproponują porządek i przewidywalność przyszłości dla ludzi gotowych żyć na kredyt przez zagwarantowanie im zawsze korzystnych rezultatów. Takie stabilizowanie sytuacji odbywa się jednak zwykle za cenę ograniczenia wolności dla wszystkich, bo gwarantowanie stabilności przyszłości wybranym grupom społecznym wiąże się ze zdobyciem władzy decydowania o tym, co jest rzeczywistością, a co nią nie jest.
Wychowani dobrze i źle
Tomasz Szkudlarek zauważył, że dyskurs ekonomii i zarządzania skutecznie wypiera ten pedagogiczny. W ten sposób pole edukacji zostało skolonizowane do tego stopnia, że mówienie o kwotowo wyrażanych kosztach i optymalizacji procesów edukacyjnych nie jest już dzisiaj niczym zaskakującym. Totalność ekonomii w zapośredniczaniu – poprzez zadłużanie – relacji między człowiekiem a światem ma interesujące konsekwencje. Ekonomia staje się ponownie przede wszystkim etyką, bo narzędzia, jakich zmuszeni jesteśmy używać, działają tylko przy założeniu panowania określonych norm, wartości, wizji człowieka i dobrego obywatela. Przykładowo, kredyty nabierają określonego społecznie znaczenia, gdy udzielające ich banki traktowane są jak ludzie. Uchylanie się od spłaty jest wówczas równoznaczne z działaniem antyspołecznym. Człowiek dobrze wychowany wie, że dług należy spłacać. Pozostałym (lub tym, którym mimo szczerych chęci spłacać się nie udaje) przypominać o etycznych powinnościach będą windykatorzy. Ale warto pamiętać, że sens zaciągania kredytów zmienia się, gdy myślimy o bankach w kategoriach feudalnych, czyli jako o instytucjach społecznych mających specyficzne obowiązki na rzecz wspólnoty. Nie ma wtedy sensu być z nimi kwita – dobrze jest cały czas być z nimi w relacji, bo one mają pomagać, a nie mogą zastawiać na ludzi pułapek w postaci wysoce ryzykownych umów. Niektóre podejścia do kwestii długu w ogóle nie mieszczą się w spektrum możliwych relacji z bankami, jak choćby powszechne wśród naukowców uznawanie długu (intelektualnego) wobec innych naukowców. Człowiek tak zadłużony nie tylko sam decyduje o tym, czy uznać dług, czy też nie, ale sam też decyduje o formie spłaty takiego zobowiązania. Warto wyobrazić sobie inne niż dominujące relacje dłużnicy–wierzyciele, bo kryzysy są zbyt dochodowe dla kapitału, by nie następowały. A wtedy „życie na kredyt” wystawione zostaje na reglamentowaną przez państwo przemoc w postaci egzekucji komorniczych. Obecne, opierające się na przemocy i perswazji, metody wychowywania obywateli przez kapitał są więc zbyt anachroniczne, by nie budziły oporu.
Z korzyścią dla wszystkich zadłużonych, nie tylko tych we frankach, byłoby, gdyby obecne przesilenie nie zepchnęło kraju w jakieś quasi-frankistowskie fantazje o jedynie słusznym porządku, lecz rozpoczęło budowanie profesjonalnych ośrodków pomocy osobom z długami. Obezwładniające zadłużenie może powstać ze wszystkiego: od zaległości w bibliotece i grzywny za udział w protestach, przez zaległości podatkowe, alimenty, zakupy mniej lub bardziej potrzebnych towarów i usług na kredyt, żyrowanie kredytów innym osobom, po różnego rodzaju nadużycia władzy i zaufania przez małżonków, partnerów, współpracowników lub urzędników, a nawet przez uznanie nieswojego długu. Ludzie nie tylko nie znają swoich praw jako zadłużeni, ale też miotają się i nierzadko krzywdzą ludzi wokół siebie (samobójstwa, rozpady małżeństw, pożyczanie od znajomych na obsługę zobowiązań w instytucjach i inne transgresje norm społecznych w celu „odkucia się”), podczas gdy zawodowcy związani z bankami stwarzają presję na to, żeby spłacać długi bez względu na przyszłe konsekwencje. Dobre rady posyłane przez media i rodzinę nie wystarczają. Jak powiedział mi pewien człowiek pomagający osobom z długami na Islandii: całe bliskie otoczenie społeczne, które na ogół wspiera człowieka w codziennych trudach, w sytuacji zadłużenia zaczyna działać przeciwko dłużnikom. Dług powoduje, że często nawet najbliżsi zaczynają gorzej oceniać obciążonego nim człowieka – przestaje on być jednym z nich.
Póki co, Polska jest jednym z nielicznych krajów, gdzie profesjonalnej pomocy w sposób zorganizowany instytucjonalnie nie udziela się wcale. A warto zacząć.
Piotr Kowzan, Uniwersytet Gdański, Stowarzyszenie Na Styku
Autor dziękuje pierwszej czytelniczce Małgorzacie Zielińskiej za zmotywowanie go do tej pracy.