Poniższy tekst stanowi pierwszą część zamierzonego na trzy do pięciu odsłon cyklu szkiców krytycznoliterackich, w których zajmę się problematyką „stylu życia” jako konstruktu (myślowego? ideologicznego?) bardzo istotnego dla współczesnej literatury, a przy tym wyjątkowo konsekwentnie przemilczanego. Cykl ma charakter polemiczny, a poszczególne teksty będą dotyczyć książek (inicjatyw, artykułów), z którymi w stanowczy sposób się nie zgadzam lub które mi się z jakichś przyczyn zdecydowanie nie podobają; taka selekcja jest konieczna ze względu na teoretyczno-krytyczną refleksję, jaką chcę zaproponować czytelnikowi. – zajmuję się tekstami, które ze względu na swój „pro-lajfstajlowy” charakter są moim zdaniem w jakiś sposób szkodliwe czy to dla tzw. debaty kulturalnej, czy to dla kształtowania się współczesnego czytelnika.
Moim zamiarem jest więc naświetlenie kilku związanych ze współczesną literaturą problemów, których wspólnymi mianownikami są „prymat tożsamości”, opacznie rozumiana kategoria doświadczenia oraz mechanizm szantażu emocjonalnego, paraliżującego wszelką dyskusję. Na gruncie metodologicznym czerpię dużo z myśli Waltera Benna Michaelsa, chociaż staram się czytać go w sposób raczej „skontekstualizowany” niż „usystematyzowany” (innymi słowy, na wyrywki i korygując go w zestawieniu z konkretnymi tekstami „literackimi”). Na objaśnienia teoretyczne przyjdzie zresztą czas.
Gdy pracowałem nad poniższym tekstem, w sklepach pojawił się drugi numer czasopisma, o którym piszę; potwierdził on dla mnie wnioski z poniższego wywodu. Postanowiłem jednak nie rozszerzać gotowego w zasadzie szkicu o odniesienia do kolejnych artykułów z dwóch przyczyn: po pierwsze, moja krytyka rozciągnęłaby się nie tylko ponad ramy określone przez konwencję, ale i, w sposób najbardziej zrozumiały, ponad próg cierpliwości czytelnika; po drugie, muszę od „Chimery” Bryndala zwyczajnie odpocząć.
***
Jest coś przykrego i rozczarowującego – by nie powiedzieć: przybijającego – gdy czytany tekst (literacki, publicystyczny, jakikolwiek) wywołuje u czytelnika tyle zastrzeżeń, takie wzburzenie, że same uwagi do rzetelności tego tekstu (a więc niewynikające, dajmy na to, z jakichś oczywistych różnic politycznych) mogłyby spokojnie złożyć się na polemikę pięć razy odeń obszerniejszą. Tekst oryginalny czyta się zaś wtedy z konieczności drobnymi porcjami, robiąc długie przerwy, dzieląc lekturę na godzinne, najwyżej dwugodzinne sesje (przypomina to zalecenia dla epileptyków w wypadku większości gier komputerowych).
Jest coś jeszcze bardziej przygnębiającego w tym, że czasem po przyniesieniu do domu – i wstępnej lekturze – poczytnego tygodnika czy magazynu literacko-kulturalnego (nieco mniej poczytnego, bo i bardziej niszowego) odczuwa się przez jakiś czas potrzebę odcięcia się od świata zewnętrznego i wszystkich jego mediów, a nie – potrzebę zwiększonego zaangażowania się w ten świat.
Słyszałem, że niektórzy, wychodzący z określonych założeń metodologicznych kulturoznawcy potrafią jakoś opisane powyżej wrażenia zneutralizować, traktując teksty w oczywisty sposób złe jako zabawne w gruncie rzeczy kurioza, groteskowe zapisy rażącej niekompetencji, które wymagają w pierwszej kolejności rzetelnych badań i czułej opieki ze strony kogoś, kto tekstu kultury nie osądza. Nie mają przy tym znaczenia ani instytucjonalne machiny, ani marketingowe kampanie, które takie potworki zrodziły i wypromowały.
Ja, przeciwnie, chcę się w poniższym tekście trochę pokłócić. Opisane powyżej wrażenia – wchodzę teraz w zawsze niebezpieczny krytycznoliteracki ekshibicjonizm – stały się dla mnie osobiście ostatnio wyjątkowo dojmujące, a ich apogeum był kontakt z magazynem „Chimera” (piszę ten szkic w momencie, w którym wiele osób jeszcze nie wie o jego istnieniu, więc wyjaśniam – tak, ktoś „wskrzesił” ten legendarny tytuł, szczegóły nieco dalej); doprecyzujmy może zresztą – z magazynem jako z konceptualną (oraz ideologiczną) całością, a także z niektórymi pomieszczonymi w nim tekstami, bo inne (choćby wiersze Grzebalskiego, proza Pasewicza, Rudnickiego, Wiedemanna i Springera, recenzja Pindla, opowiadanie Andrija Lubki w tłumaczeniu Zadury) są jednakowo interesujące w każdych okolicznościach.
Ale zanim do „Chimery” (nawet nie „nowej” – ot, „Chimery” po prostu) przejdę, rozciągnę jeszcze nieco wstęp, by właściwy wywód zacząć od innego, bardzo symptomatycznego wypadku prasowego – numeru tygodnika „Wprost” z 21 stycznia 2013, który wywołał zresztą niemałą burzę medialną. Jeden z wydrukowanych w nim wywiadów (spod pióra pani Marty Bratkowskiej, którego należy najwyraźniej unikać jak ognia) opisuje historię obciążonego różnymi problemami, pozostającego w co najmniej chwiejnym stanie emocjonalnym nastolatka, który miał „pod wpływem marihuany” popełnić samobójstwo. Nie ma sensu ciągnąć rozpętanej w mainstreamie dyskusji nad oczywistym absurdem tez postawionych w tej opowieści rodem z „Miesięcznika Egzorcysta”. Ważne jest to, że historia we „Wprost” została opowiedziana z perspektywy matki; a może powinienem napisać Matki, by zasugerować pojawienie się pewnego archetypu; absolutnie nie po to, by kpić z czyjegoś dramatu – Matki, która przeżyła tragedię (Tragedię) związaną ze śmiercią własnego syna (Syna).
Jak wiadomo nie od dziś, korelować można wszystko ze wszystkim – a przyczynowość zostawić nudnym akademikom. Gdy po masakrze w Sandy Hook (czyli w Newtown) niektórzy amerykańscy politycy i dziennikarze chcieli obciążyć odpowiedzialnością twórców „brutalnych” gier komputerowych, „Washington Post” opublikował wykres, z którego jasno wynikało, że na całym świecie liczba zabójstw dokonanych za pomocą broni palnej maleje wraz ze wzrostem wydatków na gry komputerowe na mieszkańca w danym kraju (ze Stanami jako niechlubnym wyjątkiem – pośrodku skali w kwestii wydatków, na samej górze pod względem zabójstw). „Washington Post” zrobił to, rzecz jasna, nie po to, by argument „przeciwników brutalnych gier” w prosty sposób odwrócić, ale by pokazać absurd tkwiący w takich próbach korelacji – wykres można wiarygodnie czytać tylko w ten sposób, że w bogatszych krajach (a także krajach o mniejszych nierównościach społecznych) popełnia się mniej morderstw za pomocą broni palnej, również ze względu na ograniczenia w jej dostępie.
Zazwyczaj pokrętne próby uzasadnienia przez korelację próbuje się potwierdzić, zasypując odbiorcę kolejnymi liczbami, dokładając do korelacji kolejne zjawiska, nakładając na siebie kolejne mapy, łącząc statystyki – powołując się na autorytet „naukowych metod”, „stwierdzonych faktów” i „danych” (względnie – „amerykańskich naukowców”). Nawet niektóre zagraniczne tabloidy – ze słynnym „The Sun”, nieistniejącym już „News of the World” czy świadomie przyjmującym formułę politycznego tabloidu „Huffington Post”, choć to inna półka – właśnie tak robią, przynajmniej czasem, przynajmniej jeszcze jakiś czas temu.
W wypadku „Wprost” korelację ma przekuć w przyczynowość nie autorytet statystyki, ale „osobiste doświadczenie” – tragedia matki, która straciła syna. Ta matka doświadczyła czegoś, czego większość czytelników – jak można zakładać – nie doświadczyła i nigdy nie doświadczy, chociaż rozumie powagę zdarzenia. Mamy do czynienia z perspektywą niemalże apostolską – z tą różnicą (toutes proportions gardées), że tutaj nikt nie zaprasza do (współ)uczestnictwa, nie niesie przesłania, po prostu dostarcza argumentów jednej stronie debaty publicznej. Matka nieżyjącego nastolatka coś wie, bo „przeżyła”; jest autorytetem, bo „ma” pewne doświadczenie; zabiera głos w dyskusji, bo „jej to dotyczy”. Nie łudźmy się, że chodzi tutaj o pogłębioną świadomość związaną z materialną zmianą, z pracą, z refleksją sprokurowaną przez autentyczną tragedię. Nie, matka z artykułu doświadczyła czegoś na tak zwanym gut level – my tam, rzecz jasna, nie dotrzemy, ale musimy zachować szacunek i trwogę, bo to jedyne lekarstwo na powszechną, jak wiadomo, znieczulicę (ponownie zaznaczę może – jeśli powyższe słowa brzmią dość ostro, to dlatego, że atakuję nie wspomnianą matkę, ale dziennikarkę, która mniej lub bardziej świadomie stworzyła taką narrację, zwyczajnie pasożytując na czyjejś tragedii).
W innym wypadku pseudo-doświadczeniowa argumentacja w rodzaju tej opisanej powyżej przekonałaby zapewne wielu czytelników – i w tym sensie dobrze, że „Wprost” zaliczył tak kompromitującą wpadkę, bo swoim nierzetelnym dziennikarstwem obnażył pewien mechanizm nadużycia, w ramach którego na co dzień wynaturza się, przekłamuje i obraca na wszelkie sposoby koncepcję „doświadczenia”. Nawet jeśli to pojedynczy wypadek (choć zapewne jednak nie pojedynczy), to bardzo znaczący: można sądzić, że tabloidyzacja mediów przyjmuje dziś częściej formułę „doświadczeniową” niż „pop-naukową”. A w konsekwencji: tygodniki opiniotwórcze (bo do takiej roli aspiruje „Wprost”) stają się raczej tygodnikami „stylotwórczymi”. Dalej – już mówiąc o „odnowionej” „Chimerze” – postaram się wyjaśnić, co przez to rozumiem.
Od czego jednak w tej „Chimerze” zacząć? Jest tu niemal wszystko, co da się wcisnąć do magazynu z pogranicza "kultury" i celebrity world (tłum. świat osobliwości) - wiersze, proza, wywiady (dwa – z Magdaleną Cielecką i z psychoterapeutką), felieton celebryty (Kuba Wojewódzki) i poważnego autora (Edward Pasewicz), ciekawostki, impresje, medytacje. Mieszanka to naprawdę niezwykła - jeśli gdzieś ma ziścić się postmodernizm, to chyba właśnie pod czujnym okiem pięcioosobowej redakcji, do której weszła między innymi głośna poetka polska, Agnieszka Wolny-Hamkało. Redaktorem naczelnym został z kolei Rafał Bryndal, którego nawet najbardziej życzliwy czytelnik może podejrzewać w tej chwili o dziwne ambicje kolekcjonerskie (w dziedzinie „tytuły znanych czasopism przedwojnia”). Pierwszy numer jest poświęcony narcyzmowi i jego różnym kontekstom; niestety, nawet temat „Chimery” został wybrany jakby na siłę, na modłę tematów nazbyt wielu konferencji studencko-doktoranckich, gdzie do bardzo ogólnych haseł przypina się najróżniejsze wystąpienia, związane z tym, czym w danym momencie poszczególni referenci się zajmują. Narcyzm można więc wziąć i „z religii”, i „z psychologii”, i potraktować jako pretekst do rozważań o prawach zwierząt oraz perspektywie nieantropocentrycznej.
Może więc szybki przegląd treści zacząć od noty od naczelnego? Trudno jednak powiedzieć, co obrać za punkt wyjścia w samym wstępniaku – może pierwsze kilka zdań, które brzmią jak wstęp do „Yogi w weekend”:
Ubezwłasnowolnieni przez automatyzację wszystkiego, co tylko możliwe, i rozpieszczeni nadmiarem udogodnień popadamy w niebezpieczną ekstazę wolnego czasu, która może powodować powikłania życia emocjonalnego. W wielu przypadkach może rodzić frustracje i komplikować nam życie osobiste. Nuda nas wykańcza.
albo jednak dalszą części, w której naczelny Bryndal wydaje się uprawiać uprzedzającą autokrytykę:
By dotrzeć do jak największej rzeszy odbiorców, liczy się w tym propagowaniu szczególna łatwość dostępu i prosty sposób przekazu. Im więcej wygody w obcowaniu z byle czym, tym lepiej. Najbardziej liczą się propozycje niewymagające od nas zbyt wielkiego wysiłku.
Potem jest niewiele lepiej – sformułowanie „coraz mniej wokół metafory” mogłoby się podobać w manifeście jakiejś przedwojennej grupy literackiej, ale nie w takim otoczeniu:
Wolny czas nas rozleniwia, nawet jeśli spędzamy go całymi godzinami na siłowni. Wprowadza w stan otępienia, który sprawia, że mamy kłopoty ze zrozumieniem nawet prognozy pogody. Coraz mniej wokół metafory i inteligentnego dystansu zarówno do tego, co w nas samych, jak i do tego, co się dzieje za oknem. Wszechobecna ignorancja i dewaluacja słowa doprowadziły do tego, że zaczyna się ze szczególną atencją doceniać rzeczy naprawdę wartościowe.
Zapalczywe demonizowanie wolnego czasu wiele mówi o perspektywie, z jakiej wypowiada się redakcja. Jednak najzabawniejsze okazuje się mimo wszystko wyjaśnienie, dlaczego nowy magazyn nosi akurat taki tytuł:
Nie bacząc na utyskiwania tych wszystkich, dla których tego typu przedsięwzięcia nie mają rynkowego sensu, chcemy wydawać pismo, które w choć małym stopniu nawiąże do chlubnych tradycji tego historycznego tytułu. Nie czujemy się jednak spadkobiercami wybitnych autorów, którzy byli twórcami ówczesnej „Chimery”. Jedno, co nas z nimi łączy, to umiłowanie literatury i pragnienie, aby pismo prezentowało wysoki poziom artystyczny. Zostaliśmy zauroczeni słowem „chimera”, które wydaje się adekwatne do naszych czasów. Każdy z nas powoli staje się bowiem potworem przybierającym rozmaite pozy, by okiełznać coraz bardziej skomplikowaną rzeczywistość. Jestem pewny, że nasze pismo, jeśli jej jeszcze bardziej nie zagmatwa, to przynajmniej zrobi na kim trzeba wrażenie.
Zauroczenie słowem – to przecież wspaniałe. Cieszy też – bo czy może nie cieszyć? – fakt, że naczelny Bryndal odnotowuje, że czasopismo „Chimera” już kiedyś istniało. Każdemu jego motywację (czy też – każdy ze swoją motywacją), chciałoby się powiedzieć.
Nie chodzi mi o to, żeby wyzłośliwiać się pod adresem Bryndala za to, jak potraktował legendarne czasopismo przedwojnia. Owszem, wstępniak „Chimery” okazuje się nabrzmiały niezamierzoną groteską, ale symptomatyczny dla pewnej konkretnej perspektywy ideowej, która wyłania się i umacnia na kolejnych stronach magazynu; „Chimera” ma bowiem, jak sądzę, i wyraźne ideologiczne (powiedzmy ugodowo: „ideowe”) nastawienie, i pewien cel (w sensie zarówno zadania, jak i targetu), i szereg założeń dotyczących społecznej oraz egzystencjalnej roli literatury. Innymi słowy – chociaż trudno traktować na poważnie większość treści pomieszczonych w magazynie, warto się przemóc i zajrzeć doń nieco głębiej, bo całościowa krytyka może okazać się nad wyraz konstruktywna.
Wróćmy do słów, którymi redaktor naczelny zamyka wstępniak. Odnotowanie faktu, że jakaś „Chimera” kiedyś już istniała, jest jednak w zgodzie z pewnym określonym minimum, które redakcja zachowuje aż do ostatniej strony, a które nazwałbym minimum profesjonalizmu. Nie chodzi jednak – trzeba zaznaczyć od razu – o pewien poziom fundamentalnej przyzwoitości czy dziennikarskiej rzetelności. W ogóle nie chodzi o „poziom” ani „jakość” tekstów – jeżeli już, to o wiarygodność, ale rozumianą w kategoriach skrajnie oportunistycznych – o wytworzenie sytuacji, w której czytelnik przyznaje temu czy innemu autorowi pewien autorytet, „daje mu wiarę” i ogólnie rozumiane prawo do wypowiedzi. Naczelny odwołuje się więc do „zauroczenia słowem”, krytykuje popkulturową sieczkę serwowaną nam w telewizji (kto nie zgodzi się z ogólnymi ramami jego diagnozy?), powołuje się na czytelniczą pasję, a w opisie pracy, jaka czeka całą redakcję, umieszcza w zasadzie sugestię własnego (i swoich kolegów) poświęcenia „dla kultury”. Może Bryndal nie mówi nic konkretnego, ale za to bardzo stara się zaprezentować w roli naczelnego; jego wysiłki nie skupiają się ani na zainicjowaniu sporu (bo jak się kłócić z tym, że dobre jest lepsze od złego), ani na opisania profilu magazynu (który ma nie być tym, co we współczesnej kulturze jest niedobre), a jedynie na swoistej konferansjerce – na pokazaniu, że „Chimera” jest magazynem kulturalnym, a Rafał Bryndal jej naczelnym (świadomym tego, że kiedyś istniała inna „Chimera”). Póki kultura pozostaje ogólnym tematem, nieważne jest, co się o niej mówi. W zasadzie wstępniak mógłby składać się wyłącznie z „odnotowań”, zastrzeżeń i komunałów na temat rynku medialnego.
Czytelnik ma w ogóle wrażenie, że strasznie duża nadwyżka pracy, czasu, „sił twórczych” została w magazynie Bryndala przeznaczona na usprawiedliwienie tego, że magazyn istnieje i że pojawiają się w nim takie a nie inne teksty. Nie maltretujmy jednak dłużej naczelnego – łatwiej dostrzec to zjawisko we „właściwej” części magazynu.
Czemu innemu jak nie prostemu komunikatowi: „czytasz magazyn kulturalny” miałaby służyć zamieszczona tuż za spisem treści „Kronika”? Oto garść informacji i przemyśleń z tej właśnie rubryki:
Nauczycielka jednego z polskich gimnazjów oburza się na treść „Buszującego w zbożu”, bo jego bohater traktuje miłość przedmiotowo.
albo:
Jesień to czas nagród literackich. Wręczono Nobla, Angelusa, Nagrodę Nike… Mnóstwo nagród, które starczą nie tylko na spłatę długów.
albo:
Internet ujawnia, że istnieją silne związki między byciem pisarzem a chorobami psychicznymi. Słynni ludzie pióra borykali się m.in. z depresją, schizofrenią, zespołem Aspergera.
Oczywiście – nie każdy może być Marcinem Sendeckim, którego „W tym tygodniu nie piszemy o…” z dawnego „Przekroju” było wzorem takiej otwierającej rubryki. Jednak pomijając erudycję i elokwencję wzmiankowanego trzeba zauważyć, że różnice sięgają poziomu fundamentalnego: „Przekrój” zaczynał się dzięki Sendeckiemu zbiorem komentarzy naprawdę ciętych i złośliwych, często dość jednoznacznych (co nie znaczy, że mniej błyskotliwych), proponujących konkretne spojrzenie na wydarzenia bieżące. Gdy autor "Parceli" i "22" wchodził w rolę redaktora „Przekroju”, stawał się nawet po trosze moralizatorem – ale był to moralizator najwyższej próby, dydaktyk ze starej szkoły, zachowujący równocześnie dystans do własnej roli, wspaniałe poczucie ironii, przewrotne spojrzenie na świat. Tymczasem „Kronika” z „Chimery” jest prostym wyliczeniem zdarzeń i pseudo-ciekawostek z wyimaginowanego „życia literackiego”, które niczemu nie służą, niczego nie komentują, stanowią wyłącznie pretekst do kolejnego cokolwiek żenującego dowcipu (oczywiście, jest i dyżurny żart o seksie, i dyżurny żart o kupie):
27 października obchodziliśmy kolejne urodziny tragicznie zmarłej w 1963 roku poetki i pisarki Sylvii Plath. Pozostawiła po sobie świetne wiersze, wybitną powieść „Szklany klosz” i mnóstwo cytatów. Wśród nich taki: „Nic tak nie śmierdzi jak kupa niewydanych manuskryptów”. No proszę, a w Polsce często całkiem odwrotnie.
albo:
Związki Starego Kleparza z literaturą? Proszę bardzo. Gościem tegorocznego Festiwalu Conrada był noblista Orhan Pamuk, który pomimo swoich wielu literackich obowiązków zdążył odwiedzić słynny krakowski targ. Po tym wydarzeniu Stary Kleparz dostał setki lajków. Głównie od Ormian. Turcy gremialnie go zdissowali.
Swoiste „staranie o legitymizację” wybrzmiewa jednak w pełni dopiero w tekstach konkretnych i autorskich. Przykładem niech będzie wywiad, który poetka Agnieszka Wolny-Hamkało przeprowadziła z psychoterapeutką Barbarą Biernacką. Pierwsze trzy zdania:
AWH: Narcyzm potocznie kojarzy się z samouwielbieniem i egocentryzmem. Jaka jest kliniczna definicja tego zaburzenia?
BB: To zaburzenie polega na fałszywym self, czyli fałszywym obrazie siebie, który dziecko nabywa w rodzinie.
Urzekająco proste i fachowe ((Dla porównania języków i kontrastu – pierwsze trzy zdania z hasła „narcyzm” na popularnej, ogólnodostępnej i niefachowej Wikipedii: We współczesnej psychiatrii narcyzm uznaje się za zaburzenie osobowości (DSM IV), chociaż w ICD-10 nie jest wyróżniony jako odrębna jednostka nozologiczna. Psychoanaliza podchodzi do tego zagadnienia szerzej, mówiąc, że jest to stan psychiczny, polegający na skierowaniu libido do wewnątrz, wówczas ego staje się obiektem seksualnym. W tym sensie można wyróżnić dwa rodzaje narcyzmu: narcyzm pierwotny i narcyzm wtórny.)) . Z ostatniej strony wywiadu z psychoterapeutką dowiadujemy się z kolei, że „każdy z nas jest mordercą Chrystusa”, a spod stołu wyskakuje alegoryczny Szymon Hołownia. Ten wątek pojawia się w związku z książką Wilhelma Reicha „Mordercy Chrystusa”, która stanowi coś w rodzaju dyżurnego odwołania do kultury (w końcu – książka!); w całym wywiadzie wyczuwa się zaś przede wszystkim nieznośny, ostentacyjnie „żargonowy” ton, który niczemu (w warstwie, nazwijmy to, „treści”) nie służy. Ani po stronie Biernackiej, ani Wolny-Hamkało nie znajdziemy jakichś odkrywczych tez czy problematycznych pytań. Wnioski z rozmowy są w zasadzie trzy: każdy jest trochę narcyzem; należy coś z tym (z)robić; ale trzeba zachować zdrowy rozsądek i zdobyć się na autoakceptację. W obliczu tak groteskowo błahych konkluzji istotna staje się raczej swoista językowa nadwyżka, pseudo-psychologiczna maniera, która sama przez się ma udowodnić, że teraz rozmawiamy o poważnych sprawach z pewnej psychologicznej perspektywy. Nic nie zostaje powiedziane, ale czytelnik (przynajmniej w zamierzeniu) trwa w poczuciu, że przeczytał wywiad poetki z psychoterapeutką. Pełna samozwrotność, doskonała wsobność: tak, jak naczelny „Chimery” nie musi odnosić się do tradycji literackich (i do historycznej „Chimery”), tylko przekonać czytelników, że tworzy magazyn o kulturze, tak psycholożka nie musi odwoływać się do psychologii, tylko pozostawić po sobie wrażenie – przekonać nas, chociaż nie o przekonanie do jakiejś racji tu chodzi – że jest psycholożką. Poza tym nikt nas do niczego nie namawia, nie zachęca do krytycznego spojrzenia na cokolwiek, nie zmusza do wyjścia poza obszar „zdrowego rozsądku” i prostych intuicji – nie wprawia w żaden sposób w dyskomfort. Przeciwnie – czytelnik, który przed lekturą miał pewien zbiór założeń odnośnie tego, czym jest narcyzm, miłość własna, etc., znajdzie w „Chimerze” tylko potwierdzenie tych założeń – sygnowane takim czy innym nazwiskiem. Skutecznie zneutralizowane zostają nawet dobre teksty, ale o tym nieco dalej.
Mechanizm potwierdzania istniejących presupozycji został przez twórców magazynu tak dopracowany (zakładam, że bezwiednie - akurat tu nie posądzam ich o złą wolę), że kolejne teksty - choć nie wszystkie, patrz: Grzebalski, Pindel, etc. - różnią się wyłącznie perspektywą, tymczasem ich szeroko rozumiana treść jest bliźniaczo podobna. Mówiąc wprost: z felietonu Kuby Wojewódzkiego, artykułu Rafała Bryndala (który został opublikowany obok wstępniaka - ale nie będę już cytował) oraz wywiadu z psychoterapeutką wynika w zasadzie to samo. Z kolejnych artykułów dowiadujemy się więc, że miłości własnej jest we współczesnym świecie (i w mediach) za dużo, ale że trochę musi jej być, a jak jest jej za dużo albo za mało, to jest źle i coś z tym trzeba zrobić – zasadniczo: być sobą, tylko lepszym. Różnica objawia się właśnie w perspektywie (Wojewódzki to Wojewódzki, terapeutka to terapeutka, Bryndal to - jakby na to nie spojrzeć - nadal Bryndal) oraz w żargonie, który stanowi wszak coś innego niż język, chodzi bowiem tylko o legitymizującą daną wypowiedź kodowaną nakładkę, szablon umożliwiający zrozumienie jednoznacznego tak czy inaczej przekazu. Nie jest przy tym tak, że autorzy reprezentują, jak to bywa w różnych tygodnikach i dziennikach opinii, tę samą "linię" światopoglądową ustaloną – według najlepszych partyjnych modeli – w gronie redakcji. Łatwo mi uwierzyć, że Bryndal, Wojewódzki i Wolny-Hamkało naprawdę mają mniej więcej to samo do powiedzenia w temacie miłości własnej; jednak ich opinie nie stanowią "jedności", tylko w bardzo zgrabny sposób się dopełniają: Bryndal jest Naczelnym i felietonistą refleksyjnym, Wojewódzki felietonistą-prowokatorem i celebrytą, a Agnieszka Wolny-Hamkało dociekliwą reporterką o wszechstronnych zainteresowaniach. Zaś psychoterapeutka Barbara Biernacka pozostaje, rzecz jasna, bez reszty psychoterapeutką.
Na pewno można - i warto - opisać powyższe zależności w zasugerowanych kategoriach doświadczenia i tożsamości; różnica perspektywy i kodu (czy też tonu) wypowiedzi składa się w gruncie rzeczy właśnie na różnicę tożsamościową – psychoterapeutka, celebryta i poetka mówią to samo, ale przecież są kimś innym. Dzięki temu poszczególne perspektywy umacniają się nawzajem, a razem – umacniają głównie przekonania, które czytelnik do tekstu już wniósł. Ich podstawową funkcją jest nie tyle dialog z czytelnikiem, co wymiana doświadczeń podobna do terapii grupowej z hollywoodzkiego filmu: pokazujemy sobie nawzajem, że z naszych różnych ról życiowych i doświadczeń wynikają podobne wnioski, dzięki czemu wszyscy czujemy się lepiej. Nawet Kuba Wojewódzki, kiedy konstruuje felieton ze zużytych i egzaltowanych komunałów – tak, że nie potrzeba żadnego wysiłku, by przystać na jego ogólne tezy – ma, w domyśle, doświadczenia w jakiś sposób zgodne z doświadczeniami czytelnika (zachodzi więc transakcja wiązana: on staje się trochę bardziej zwykłym człowiekiem, my stajemy się trochę bardziej jego kumplami "po doświadczeniu"). Jak można się spodziewać, przedkładając „dzielenie się” (to fraza przechwycona dziś przez tożsamościowe słowniki) swoimi przemyśleniami o narcyzmie nad mówienie czegoś konkretnego, autorzy doprowadzają do sytuacji, w której narcyzm staje się nie tylko tematem artykułów, ale również ich emocjonalną dominantą. Trudno nie uznać za symptomatyczny pewnego zabawnego efektu edytorskiego – otóż temat numeru nadrukowany jest na każdej stronie w pierwszej, tematycznej części „Chimery”; około trzydzieści razy – „narcyzm”, „narcyzm”, „narcyzm”…
Do innej zabawnej sytuacji prowadzi perspektywa tożsamościowo-doświadczeniowa w rozmowie Rafała Bryndala z Magdaleną Cielecką. Tutaj trzeba zacytować:
RB: Philip Roth to jeden z najwspanialszych żyjących pisarzy.
MC: No chyba tak, chociaż tu spierałabym się, bo ja uwielbiam J. M. Coetzeego.
To przykre, że aktorka nie wypada w „autentycznej” rozmowie przynajmniej w połowie tak dobrze, jak w rozmowie odegranej; spróbujmy jednak wyciągnąć z tego ponownie jakieś wnioski. Czy uznanie dla pisarskiego talentu Rotha kłóci się z sympatią dla Coetzeego (i na odwrót)? Nie. Czy między tymi pisarzami zachodzi jakiś głęboki spór światopoglądowy? Trudno powiedzieć – wymagałoby to głębszej lektury, o jaką Bryndalowi i Cieleckiej chyba jednak nie chodzi (mogliby przywołać np. popełnioną przez Coetzeego recenzję z „Nemezis” Rotha ((J.M. Coetzee, On the Moral Brink, http://www.nybooks.com/articles/archives/2010/oct/28/moral-brink/ (stan na 15.01.2013). )) , która była jednak dość pozytywna). A o co chodzi? Oczywiście, moglibyśmy odpowiedzieć, że aktorka chce pochwalić się znajomością tego czy innego autora; to byłoby jednak zbyt proste. Proponuję inny obraz sytuacji, osadźmy go – dla ułatwienia – w jakiejś modnej kawiarni. Albo – jeszcze lepiej – w przedziale kolejowym. Osoba A czyta, dajmy na to, nową powieść Olgi Tokarczuk (książka nienaturalnie uniesiona tak, żeby było widać okładkę, jedna ręka nonszalancko oparta na stoliku, głowa lekko odchylona na oparciu – tryb lektury stworzony specjalnie dla tzw. literatury środka); osoba B – ta sama postawa, te same gesty – trzyma w ręku recenzowany przez „Newsweek” reportaż. Nie dyskutują, nie wdają się w rozmowę – z zewnątrz mogą wyglądać identycznie – ale różnica między nimi jest w pewnym sensie czystą różnicą tam-tutaj, różnicą pewnego stylu, jednak nie w sensie „gustu”, a „stylu bycia”, jałową (i pozbawioną potencjału sporu) różnicą wyprodukowaną po to, by każdy mógł czuć się odpowiednio indywidualnie. Zresztą może ta różnica ma jeszcze inne fetysze, jakieś dodatkowe atrybuty: kubki kawy z różnych sieciówek, różne marki telefonów. Zaznaczmy jeszcze raz: nie chodzi o różnicę konfliktogenną, między czytelnikami A i B nie rodzi się niechęć ani antypatia, raczej przeciwnie – to taka relacja, jaką tworzą Bryndal z Cielecką, nie mówiąc nic o niczym; albo taka, jaką zawiązują na moment postaci z „Kochanie, zabiłam nasze koty” Masłowskiej, gdy dyskutują bez dyskusji o skrajnie poza-mainstreamowym wernisażu sztuki awangardowej. Bohaterowie dialogu skupiają się na zademonstrowaniu swojego sposobu bycia. To kwintesencja sporu celebryckiego, który jest jednak dostępny zwykłemu człowiekowi.
"Chimerę" czyta się przy tym dużo łatwiej, jeśli ograniczyć się do "dzielenia doświadczeń" z autorami - i potwierdzania własnych presupozycji. Co więcej, wydaje się, że w złowieszczy i przygnębiający sposób nawet tu pojawia się jakaś wynaturzona postać Barthesowskiej przyjemności tekstu; moglibyśmy nazwać ją umownie przyjemnością magazynu (w sensie np. „magazynu kulturalnego”). Z jednej strony prowadzi to, niestety, do zmiany optyki przy opublikowanych w "Chimerze" tekstach naprawdę wartościowych; z drugiej strony tam, gdzie samozadowolenie jest nie tylko tematem, ale i celem, można się w gruncie rzeczy spodziewać niezłej zabawy.
Tymczasem czytelnik w minimalnym stopniu krytyczny poza materiałem do wspomnianej "konstruktywnej krytyki" znajdzie frajdę gdzie indziej. Jest taki moment w wyreżyserowanej przez Polańskiego ekranizacji "Rzezi" Rezy, kiedy fenomenalny skądinąd Christoph Waltz zwraca się do Johna C. Reilly'ego: "Please, keep stroking your ego. It's beautiful" - wspaniale przeciągając "ju" w ostatnim słowie. Cóż, może nie do końca o to chodzi w "Chimerze" - ale trochę jednak o to.
Jedno, na co czytelnik krytyczny musi zwrócić uwagę, to by nie oprzeć swojej krytyki na tych samych kategoriach doświadczeniowych, od których wychodzą redaktorzy „Chimery”. Jeśli Wojewódzki czy Bryndal piszą felietony dlatego, że są celebrytami, to nie krytykujmy ich za to, że nimi są, ale za to, że z celebryctwa czerpią legitymację dla swoich wypowiedzi – oraz, rzecz jasna, za to, że nie mają nic do powiedzenia.
Najbardziej wyrazisty przejaw „tożsamościowej dominanty” przybiera postać szantażu emocjonalnego; zresztą redakcja „Chimery” podsuwa nam pod nos przykład tak jaskrawy, że nie za bardzo wymaga on komentarza. Bezpośrednio po świetnych wierszach Mariusza Grzebalskiego znajdujemy wiersz Goni Wielochy z takim dopiskiem (pisownia oryginalna):
Gonia Wielocha nasza bliska koleżanka. Jedna z najlepszych polskich charakteryzatorek. Piękny człowiek. Zmarła niedawno po ciężkich zmaganiach z chorobą nowotworową. Dziękujemy Mateuszowi Motyczyńskiemu za udostępnienie wiersza.
Zapytam może nieco brutalnie: czemu służyć ma wiersz z takim dopiskiem, szczególnie umieszczony w magazynie jako wiersz, a nie np. jako część wspomnienia o zmarłej osobie? A jeśli służy temu, czemu służy obecność w „Chimerze” innych wierszy i próz – to po co ten dopisek? Warto trzymać się zasady lektury niebezinteresownej i zapytać, co z tym wierszem lub dopiskiem mamy zrobić. Uczcić pamięć zmarłej? Zwrócić uwagę na jej twórczość? A może po prostu „przeżyć” ten wiersz, „doświadczyć” go, „wejść z nim w kontakt” bądź – co nie brzmi najzręczniej – po prostu „poobcować” z nim?
Takie pozornie banalne pytania są konieczne, bo redakcja „Chimery” dopuściła się w tym miejscu wyjątkowo paskudnego chwytu – co może najgorsze, prawdopodobnie bez złych intencji. Nie łudźmy się – mamy do czynienia z czystej wody szantażem emocjonalnym, jednak takim nienastawionym na mierzalny zysk, wzrost sprzedaży, zwycięstwo w debacie. Szantażuje się nas, bo tak przedstawiony wiersz nie może się nie podobać; a jeśli się nie podoba, to tylko dlatego, że tak czy inaczej przyznajemy mu rację bytu („nie podoba mi się, ale rozumiem, że opublikowali go w takiej formie…”). Jedyną legitymizacją dla jego obecności jest przy tym specyficzne kryterium tożsamościowe – fakt, że napisał go ktoś, kto zmarł na raka. Jeśli cały mechanizm wydaje się wyjątkowo manipulacyjny, to nie dlatego, że wiersz Wielochy nie powinien był zostać napisany – takie twierdzenie byłoby dalekim uogólnieniem – ale dlatego, że o ile nie broni się sam (a nie broni się), to nie powinno się na siłę wprowadzać go do przestrzeni życia literackiego za pomocą ustalonej konwencji, przeznaczonej też dla „samodzielnych” czy „tych właściwych” wierszy. Jeśli zaś już się go tam wprowadzi – trzeba pozwolić czytelnikowi na jakiś rodzaj sprzeciwu wobec samej obecności tego tekstu. Stwierdzenie, że jakiś tekst nie powinien był zaistnieć (w obszarze „literatury”), jest integralną częścią lektury i doświadczenia (tak, doświadczenia) czytelniczego; warto o możliwość tego stwierdzenia walczyć. Nie znaczy to, że ktoś, kto po lekturze wyjątkowo złego tomiku poezji ma ochotę zabronić autorowi dalszych publikacji, powinien mieć możliwość instytucjonalnie narzucić swoją wolę szerszej społeczności. Jednak odmowa prawa do istnienia tekstu – stwierdzenie, że dzieło nie powinno było zaistnieć – jest środkiem radykalnego sprzeciwu i oporu czytelniczego, który nie pozwala literaturze się spetryfikować, gdyż ciągle przedstawia ją jako zbiór zrealizowanych i niezrealizowanych możliwości, a nie – koniecznych faktów. Określone konwencje każą nam – ze względów, które warto byłoby osobno omówić – ubierać tego typu sądy w nieco łagodniejsze frazy, gdy wypowiadamy się publicznie; to jednak nie znaczy, że nie są one istotnym elementem recenzji, polemik, dyskusji. Wiersza osoby zmarłej na raka – gdy zostaje zaprezentowany jako wiersz osoby zmarłej na raka – nie można ani ocenić, ani odrzucić, ani przedyskutować. Nie chodzi tylko o to, że w takiej sytuacji nie da się o poezję „pospierać”, skonfliktować światopoglądowo; prymat jednego, tożsamościowotwórczego doświadczenia zabił możliwość drugiego – doświadczenia estetycznego.
Można pewnie zarzucić mi, że (zbyt) ciężkie i rozbudowane zarzuty kieruję pod adresem redakcji ze względu na oczywisty, drobny bądź głupi błąd, który da się opisać jako prosty szantaż emocjonalny. Oczywiście, trochę tak jest. Rzecz w tym, że zazwyczaj jedyną reakcją na takiego rodzaju szantaż jest odejście od stołu – rozmowę można zerwać, zarzucając rozmówcy właśnie szantaż emocjonalny, ale trudno rozmontować tę wyjątkowo popularną pułapkę tak, by móc kontynuować dyskusję. Innymi słowy, stwierdzenie, że coś jest szantażem emocjonalnym, niewiele daje temu, kto jest szantażowany. Warto więc zasadniczo błahy wypadek (jak ten w „Chimerze”) potraktować jako poligon doświadczalny i, na poczet przyszłych dyskusji, próbować pułapkę na różne sposoby rozbrajać, co stanowiłoby swego rodzaju projekt polityczny.
Zupełnie pominąłem powyżej kuriozalny tekst Jacka Krawca o prywatnym mecenacie jako sposobie finansowania kultury; autor wychodzi od obrony wystąpienia Leszka Balcerowicza na Polskim Kongresie Kultury w Krakowie w 2009 - a potem jest już tylko zabawniej. Tekst jest tak skończenie bezproduktywny, niepoparty niczym poza „intuicyjnie zrozumiałymi” i branymi „na zdrowy rozum” twierdzeniami w stylu Janusza Korwin-Mikkego, że po prostu nie za bardzo chce się o nim pisać. Dlatego, ryzykując niegrzeczny i nieładny publicystyczny chwyt, nawet tego tekstu nie zacytuję ((Może tylko fragment wyciągnięty z artykułu do „ramki”: „Ludzie biznesu nie są jakoś genetycznie upośledzeni mniejszą wrażliwością, tylko mają mniej czasu, dlatego nasze oczekiwania wobec kultury bywają bardziej wyśrubowane od przeciętnej”.)) (piszę to wszystko mając świadomość, że kilku znajomych poetów – i to naprawdę niezłych poetów – stanęłoby w obronie tego pana; dlatego zresztą przestałem rozmawiać z nimi o polityce). Osobno warto byłoby na przykład przyjrzeć się kontekstom, w jakich pojawia się w „Chimerze” pojęcie „zwykłego człowieka”, ale to temat na inną okazję.
Jakie wnioski możemy wyciągnąć z lektury lajfstajlowo-kulturalnego magazynu „Chimera”? Odkładając nawet na bok wątek szantażu emocjonalnego, powiedzmy od razu wprost: kultura podtrzymywana i napędzana przez lajfstajl to pożywka dla prawicy, szczególnie tej „tożsamościowej” – jak w Polsce. Wiążąc kulturę z kategorią tożsamości (i stylu życia), autorzy uwiarygodniają sztuczne podziały kulturowe oparte na tej kategorii, wynikające ze wzajemnego demonizowania się określonych grup społecznych. W gruncie rzeczy podbudowują więc iluzoryczną opozycję bojaźliwego katolika oglądającego w teatrze (o ile nie odprawiającego) co najwyżej „Dziady” w możliwie zachowawczej inscenizacji/aranżacji – i czytelnika postmodernistycznych powieści, palącego na okrągło marihuanę, oglądającego trzygodzinne filmy o Gertrudzie Stein (cyt. za „Shortbus”), pijącego kawę w Starbucksie (oczywiście) i organizującego w przerwach casualowe panseksualne orgietki dla znajomych wyborców Ruchu Palikota. Widać przy tym zresztą inny ważny mechanizm – kiedy ujmiemy społeczne (oraz interpretacyjne) opozycje w kategoriach lajfstajlu, zaczynamy obracać stereotypami – a katalog cech strony przeciwnej okazuje się nieskończenie otwarty i, w gruncie rzeczy, inkluzywny ((Na prawach dygresji: może dlatego ostatnia powieść Doroty Masłowskiej – w gruncie rzeczy niezła i na pewno stroniąca od prostych opozycji – jednak trochę rozczarowuje; wyliczenia w rodzaju powyższego, jakkolwiek podszyte kpiną i szydzące ze wszystkich po równo, jakkolwiek stylistycznie wydoskonalone przez świetny pisarski warsztat, ostatecznie zawsze pozostają jałowe.)) . Starcie tożsamości, kiedy już zachodzi, jest przez to tym bardziej cyniczne i brutalne; wroga konstruujemy bowiem dowolnie, a zarazem w taki sposób, by w niczym go nie przypominać – o ile czytelnik Rotha i czytelnik Coetzeego mogą współistnieć („konflikt bez konfliktu”) , o tyle już czytelnik „Gazety Polskiej” i czytelnik „Gazety Wyborczej” nie bardzo, a konflikt między nimi szybko staje się totalny i bezkompromisowy: jeden styl życia dąży do wyparcia drugiego.
I jeszcze jedno – jeśli jesteśmy w stanie podporządkować kryterium tożsamościowemu nawet dyskusję o kulturze w jej „niepopularnych” odmianach (a redakcja celuje przecież w rejestry „wysokie” i „ambitne”), to okazuje się, że kategoriami związanymi z doświadczeniem i tożsamością opisać można wszystko. Przestajemy odróżniać poglądy (czy też „idee”) od doświadczeń (czy też „tożsamości”) i kończy się – ni mniej, ni więcej, chociaż to związek bardzo niebezpośredni – na posłach prawicy, którzy domagają się „tolerancji dla swoich poglądów”, dla homofobii, ksenofobii, mizoginii, rasizmu, etc., gdyż nie widzą zasadniczych różnic między tymi dwoma rejestrami. Potocznie rozumiana „kultura” pozostaje jednym z ostatnich pól, w którym broni się subtelnych różnic między pojęciami i ideami, a zarazem laboratorium pozwalającym na pogłębianie świadomości języka. Jeśli „odpuszczamy sobie” pracę nad językiem w dyskusji o kulturze, to skazujemy się na zupełne pomieszanie pojęć i porządków; dlatego musimy mówić nie tylko z różnych pozycji, ale i różne rzeczy – podważać, problematyzować i dywersyfikować – a to magazynowi Bryndala się nie udało.
Jak wspomniałem, w pierwszym numerze „Chimery” pomieszczono również teksty dobre i bardzo dobre. Zresztą samo wyliczenie nazwisk robi wrażenie: Grzebalski, Pasewicz, Wiedemann, Springer, Pindel, a to nie wszyscy. Dlaczego np. świetne jak zwykle wiersze Grzebalskiego nie ratują czasopisma?
Myślę, że mamy do czynienia z pewnym błędnym kołem: czytelnik, który doceni wiersze Grzebalskiego i prozę Springera, raczej „odbije się” od omówionych przeze mnie tekstów; mógłby w zasadzie wyrwać z „Chimery” interesujące go strony. Z kolei ci, którzy przetrawią teksty z pierwszej połowy numeru (tam zgromadzono część „tematyczną”), będą mieli całą resztą odpowiednio „ustawioną”, opracowaną, naświetloną z właściwej strony i poprzedzoną obszernym wstępem. Na zabiegi retuszujące składa się spora część magazynu: wstępniak i „Kronika”, celebryckie felietony, ale również zabiegi edytorskie: kolejność publikacji, proporcja tekstu do ilustracji, użycie „ramek” i wytłuszczonych lidów.
Nawet świetną literaturę da się, niestety, spacyfikować tak, jak robią to Bryndal i spółka – dzieje się to na co dzień w szkole, bardzo często również na uniwersytetach. „Chimera” przyjęła rolę nauczyciela-biurokraty z XIX-wiecznej powieści; jej zadaniem jest ustawienie, dopasowanie, uładzenie tekstu tak, żeby służył uwiarygodnieniu tego, co „już jest” (pewnego zbioru przekonań oraz „stylu życia”), a nie jakimś krytycznym czy subwersywnym działaniom. Oczywiście uczeń uparcie „niedopasowany” i niedający się podporządkować może z nauczycielem walczyć (a z „Chimery” wyrwać to, co go interesuje), ale ambicje takiego ucznia będą, jak się zdaje, dużo wyższe niż przeciętnego polskiego czytelnika (z) klasy średniej. Kontakt z kulturą jest dla tego ostatniego – i w tym kontekście magazyn Bryndala sprawdza się znakomicie – po części obowiązkiem, ale w większej mierze pewnym obszarem „sukcesu życiowego” – takim samym, jak do niedawna samochód, mieszkanie w centrum dużego miasta, własne „drobne przedsiębiorstwo”, zagraniczne wakacje, etc. Taki czytelnik z chęcią poprzestanie na pewnym minimum, które uspokoi jego sumienie i pozwoli odhaczyć rubryczkę „kultura” w grafiku na dany kwartał.
Oczywiście – modelowy „czytelnik z klasy średniej” nie istnieje, bo ma różną płeć, różne korzenie, miejsce zamieszkania, etc. Jednak „Chimera” – jak wiele podobnych inicjatyw w polskiej kulturze – tworzy go na bieżąco, daje mu rację bytu, pozwala mu powstać jako pewnemu jednolitemu bytowi; a gdy już powstanie, sprawia, że jego istnienie wydaje się czymś zupełnie naturalnym. Magazyn Bryndala jako całość, od swojego lajfstajlowego profilu, przez rozmowę z psychoterapeutką, aż po neoliberalne wypociny o „prywatnym mecenacie” jest bowiem bardzo spójnym i ideologicznie nasyconym tworem, jest też wyraźnie stargetowany. Jego modelowy czytelnik będzie oczekiwał tego, co redakcja jest w stanie zaproponować – „rozważań o życiu” podbudowanych „własnymi doświadczeniami” oraz „rozmową o książkach”. „Chimera” jest puszczonym w ruch stereotypem, który ma posłużyć głównie – co dość ironiczne – umocnieniu polskiej klasy średniej w jej lekturowo-kulturalnym samozadowoleniu. Chciałbym móc przekonać siebie samego, że tych kilku spośród moich ulubionych autorów, którzy podjęli współpracę z „Chimerą”, będzie działać w charakterze sabotażystów i dywersantów na tyłach wroga. Obawiam się jednak, że metafory szkolne okazują się zwykle mimo wszystko bardziej trwałe od militarnych.
Nawet z takich obserwacji możemy na szczęście wyciągnąć jakieś konstruktywne wnioski; choćby takie, że jednym z głównych zadań krytyki pozostaje nadal wzbudzanie niepokoju u czytelnika – zwracanie mu uwagi na wszystkie te siły działające w tekście, które mogą go wytrącić z letargu, wypchnąć ze stanu samozadowolenia, poruszyć i zdestabilizować. Trochę inspirując się Brzozowskim, krytyka powinna nadal skłaniać do pracy i samodzielności, do stawiania czoła temu, co nieoswojone; powinna mieć jednocześnie coś z trickstera, tak, by opowieściami o literaturze (a więc opowieściami o opowieściach) świadomie wywodzić odbiorcę w pole i zmuszać do nieustannej zmiany perspektywy.
Ostatecznie w „Chimerze” najgorsze i najbardziej szkodliwe nie jest bowiem to, że łączy kulturę z kwestiami lajfstajlu; ani to, że w żenująco zły sposób nawiązuje do legendarnego tytułu; ani nawet to, że pasożytuje na naprawdę świetnych autorach. Najgorsze jest to, że przesłaniem „Chimery” pozostaje bezczynność – spór bez sporu, literatura bez idei, lektura bez zmiany ani wpływu na życie. Oryginalna, Baudelaire’owska chimera była przynajmniej złowieszcza; ta, którą znajdziemy w Empikach, jest już tylko smutna.