Od publikacji głośnego wiersza Guntera Grassa minęło już trochę czasu; komentarze na jego temat - przynajmniej w polskiej prasie - ucichły, chociaż powrócą zapewne, jeśli w ciągu najbliższych lat nazwisko Grassa wróci w debacie publicznej w związku z kontrowersjami podobnej skali. Jego ostatnia twórczość została potępiona przecież zarówno przez pisarzy i krytyków literackich, jak i przez organizacje żydowskie oraz ministra spraw wewnętrznych Izraela, a media posunęły się nawet do spekulacji, że Komitet Noblowski może chcieć odebrać niemieckiemu pisarzowi przyznane ponad dekadę temu wyróżnienie.
O ile przypuszczenie, że Nobla można stracić z powodu twórczości poetyckiej wydaje się w pierwszej chwili groteskowe (i w gruncie rzeczy takie jest), to w zasadzie wpisuje się doskonale w ramy mitów i przesądów, obficie narastających wokół wizerunku nagród literackich, które coraz częściej - niezależnie od skali i renomy - jawią się jako “specjalistyczne”, “niszowe” i przynależne pewnemu “kręgowi wtajemniczonych”.
Ten wątek pozostaje z pewnością wart rozwinięcia - poniżej chciałbym jednak odłożyć go na bok i zająć się czymś innym. Właśnie teraz, kiedy dyskusja wokół wiersza Grassa przygasa (albo już przygasła), można - bez ujmy dla samego autora, któremu nie da się odmówić zamiaru prowokacji - spojrzeć na “Co musi zostać powiedziane” (”Was gesagt werden muss”) z nieco innej strony, cofając się o kilka kroków. Nie chodzi nawet o stwierdzenie, że poruszone dotąd tropy się wyczerpały: wiersz Grassa niewątpliwie dotyczy agresywnej polityki Izraela, hipokryzji Zachodu względem sytuacji na Bliskim Wschodzie oraz zagrożenia w tym regionie; rozpoznanie tematyczne było w większości wypadków trafne (trudno, żeby było inaczej - wiersz jest przecież zupełnie transparentny). Interesujące wydaje się raczej podniesienie tych wątków, które zostały pominięte już w punkcie wyjścia - odrzucone z miejsca przez “frontowych” komentatorów życia kulturalnego (i nie tylko), prawdopodobnie ze względu na konieczność oszczędzania sił do dalszej żarliwej polemiki.
Warto zacząć od spostrzeżenia, że “Co musi zostać powiedziane” - zarówno wiersz w całości, jak i sam tytuł - nie mają wcale charakteru apelu, wezwania (brak tu w ogóle trybu rozkazującego). Łatwo jednak ulec takiemu wrażeniu; dlaczego? Może ze względu na stanowczość słów Grassa, sugerującą uniwersalny wymiar przesłania (jeżeli “musi” być powiedziane, to czy nie musimy powiedzieć tego wszyscy?); może ze względu na to, że Grass nie występuje tylko we własnym imieniu - wchodzi w rolę reprezentanta pewnej zbiorowości i kieruje swoje słowa do innej zbiorowości (chociaż może to być jedna i ta sama zbiorowość). Co więcej, Grass nie mówi tak naprawdę niczego szczególnie odkrywczego: nie tworzy na własną rękę nowego konstruktu światopoglądowego, ale raczej wprowadza do literackiego mainstreamu dość wierne odbicie poglądów wyrażanych już przez polityków, działaczy, intelektualistów, etc. - tym łatwiej jest więc skierować zwrotnie jego słowa do tych, którzy debatę publiczną obserwują.
Tym niemniej - jego wiersz nie jest wezwaniem (w domyśle: wezwaniem, by powiedzieć otwarcie i z całą mocą to, co zbyt wiele osób mówiło dotąd po cichu albo skrycie). Próżno szukać w nim nie tylko rozkaźników, apostrof, inwokacji, ale i abstrakcyjnie rozumianych zachęt, gróźb czy rozkazów - przeciwnie, dominuje ton konfesji:
Dlaczego do tej pory milczałem? Bo sądziłem, że moje pochodzenie, związane z nigdy nie dającą się usunąć skazą, zabrania mi wypowiedzieć tę oczywistą prawdę wobec państwa Izrael, wobec którego mam i będę miał dług wdzięczności. ((tytuł i cytaty z wiersza Guntera Grassa wg tłumaczenia Tomasza Ososińskiego))
Podobnie, owo “musi” w tytule nie odsyła do konwencji apelu czy mowy - wprowadza raczej do wiersza w wyraźnej, bezpośrednio danej postaci spostrzeżenie natury etycznej. Jest coś, co “musi zostać powiedziane” - istnieje pewne zobowiązanie, do którego Grass się poczuwa i które jest do wypełnienia w tym konkretnym momencie. Autor nie wzywa więc, tylko daje wyraz swojemu poczuciu obowiązku.
W warunkach liberalnej demokracji dyskusja wokół kontrowersyjnego tekstu literackiego w naturalny sposób rozgrywa się na dwóch wyraźnie dystynktywnych płaszczyznach: pierwszą wyznacza pytanie o to, czy autor ma rację; drugą zaś - pytanie o to, czy miał prawo powiedzieć to, co powiedział (czy mógł użyć takiej, a nie innej formy, czy mógł skłamać, etc.). Umiejętne poruszanie się między tymi poziomami jest podstawą większości strategii w debacie: zagoniony w róg obrońca pisarza będzie bronił się zasadami wolności słowa (bo już niekoniecznie licentia poetica), zaś jego oponenci będą używali tych samych pryncypiów, by potwierdzić racjonalny charakter swoich zarzutów. I na odwrót, rzecz jasna: zwolennicy pisarza, zabezpieczywszy się na gruncie “dopuszczalności” jego słów skupią się wyłącznie na produkcji rzekomo merytorycznych argumentów za jego stanowiskiem (zapominając prawdopodobnie o literackim charakterze tekstu); przeciwnicy autora, udowodniwszy zasadniczo racjonalność i tolerancyjność swojego stanowiska wypunktują te miejsca, w którym twórca złamał jednak nienaruszalne podstawy obowiązujących norm kulturowych albo odmówią mu po prostu jakichkolwiek instytucjonalnych wyrazów uznania. Te mechanizmy są powszechnie znane, nie ograniczają się tylko do literatury, a przykłady ich działania można by mnożyć - przychodzi na myśl chociażby dyskusja związana z ogłoszeniem 2011 rokiem Czesława Miłosza, ale to osobny temat.
Jeśli wiersz Grassa ma istotną literacką wartość, to właśnie w takim sensie, że podważa mechanizm współistnienia tych dwóch płaszczyzn. Podczas, gdy komentatorzy dyskutują o tym, czy pisarz miał prawo, czy nie miał prawa powiedzieć tego, co powiedział (a wtórnie: czy ma rację, czy polityka państwa Izrael wobec Iranu jest rzeczywiście problemem), sam Grass zaznacza, że jego pisanie nie jest zrodzone z przywileju, ale z obowiązku. Zmieniony zostaje więc wektor dyskusji: rozmawiamy już nie o tym, co wolno twórcy pisać, a czego nie wolno, ale o tym, na ile pisanie jest w ogóle zależne od tego, że “wolno”, a na ile od tego, że “trzeba” czy “powinno się”.
Można więc widzieć tekst niemieckiego pisarza jako próbę wprowadzenia do wiersza - niejako tylną furtką, choć w samym tytule - bezpośredniego odwołania do porządku etycznego czy politycznego jako przeciwstawionego zasadom dystrybucji “prawa do głosu” w liberalnej demokracji. Zasady te zdają się - co dość oczywiste - sprzyjać jednoznacznie określonym, zdefiniowanym tożsamościom: Niemiec, Żyd, esesman, Irańczyk, Palestyńczyk, pisarz, publicysta, etc. Wiersz Grassa można więc widzieć też jako próbę odwołania kryterium tożsamości i wprowadzenia na jego miejsce konfliktu światopoglądowego oraz kategorii z porządku etycznego.
Można - ale czy warto? Nie da się zaprzeczyć, że gest poety jest w tym wypadku dość siermiężny i wyjątkowo autorytatywny, natomiast sam wiersz - literacko słaby. Ten ostatni stanowi raczej wierszowaną publicystykę, przez co czytelnik łatwo może poczuć się po prostu oszukany - ale o tym za chwilę.
Jeżeli wiersz Grassa jest faktycznie odpowiedzią na rodzaj skonwencjonalizowanej cenzury, o której pisze autor (”oskarżenie o <<antysemityzm>> słyszy się często”), to samemu poecie nie udało się przekroczyć zasad liberalnego myślenia o literaturze w kierunku innym niż konserwatywny. O ile jego zwolennicy i oponenci utkwili w ramach opisanej powyżej dwupoziomowej gry, o tyle sam Grass przeciwstawił tej grze powrót do sentymentalnego myślenia o powinności poety. Co więcej, z dwóch zasadniczych biegunów tego myślenia - o poecie jako o reprezentancie zbiorowości i o poecie jako świadku własnego sumienia - niemiecki twórca znajduje się bliżej tego drugiego. Owszem, mowa tu o narodach, zbiorowościach, jest nawet ślad jakiejś uniwersalnej ludzkiej wspólnoty; ale prymat ma jednak ten “przymus” i obowiązek mówienia, który wynika z długoletniego milczenia samego twórcy i z jego wyrzutów sumienia. Irańczycy, których Grass broni, zostają potraktowani w tekście gruncie rzeczy bardzo protekcjonalnie. Poeta ucieka więc z jednej sprawdzonej już opozycji w inną - i chociaż przechodzi przy tym na swoisty metapoziom, to nie ma w tym raczej nic odkrywczego.
Lekturze “Co musi zostać powiedziane” towarzyszy przy tym wspomniane wrażenie oszustwa. Czy autor nie usiłował przypadkiem “uciec w wiersz”, wymykając się zarzutom, na które byłby narażony jako autor felietonu? Czy nie manipuluje czytelnikiem, odwołując się do bardziej “wzniosłej” formy pisarstwa? Z drugiej strony, może robi coś wręcz odwrotnego: przywraca poezji należną jej rangę i wagę, wpisując swój głos na łamach mainstreamowej prasy w ramy “tradycyjnego” wiersza? Wykorzystuje literaturę czy nobilituje ją?
Między tak zarysowanymi możliwościami prawdopodobnie nie da się wybierać. W czytelniku, zwłaszcza “profesjonalnym”, wrażenie degradacji poezji przez mainstream i jej nobilitacji przez ten sam mainstream będą się nieuchronnie ścierać, niemal jak duma i upokorzenie odczuwane przez kolaboranta uhonorowanego orderem - i jednoznaczny wybór świadczyłby głównie o nieszczerości.
Na każdym poziomie dyskusji wokół tekstu w Grassa mamy w gruncie rzeczy do czynienia z analogicznym fałszywym wyborem: między liberalnie rozumianą wolnością słowa a konserwatywnie pojętym obowiązkiem świadectwa, między wykluczającym kryterium tożsamości a hegemonicznym kryterium światopoglądu, między degradacją poezji i dowartościowaniem poezji.
Trudno precyzyjnie określić przyczyny takiego stanu rzeczy (przynajmniej w obrębie literatury): na pewno wiąże się on z poszukiwaniem przez literaturę, a szczególnie poezję, nowych instancji, które mogłyby nadać jej naraz wiarygodność i społeczne znaczenie. W przekładzie na język polski ukazał się niedawno Kształt znaczącego Waltera Benna Michaelsa ((W. B. Michaels, Kształt znaczącego. Od roku 1967 do końca historii, przeł. J. Burzyński, korporacja ha!art, Kraków 2011.)) , znanego amerykańskiego teoretyka, który staje w obronie literatury zaangażowanej, “politycznej” i ukazującej pewien światopogląd - w opozycji do literatury “celebrującej tożsamość”, stagnacyjnej, domagającej się tylko szacunku dla kolejnych form i postaci innego. Michaels popełnia jednak ten właśnie błąd, że nie dostrzega literackiej refleksji nad kwestiami, o których pisze: granica między tożsamością a światopoglądem jest u niego ostra i wyłącznie egzogenetyczna w stosunku do literatury. Brakuje różnych odcieni szarości i oddania pola samym tekstom.
Jeśli są wiersze, które potrafią podjąć wątek tego niebezpiecznego i coraz ważniejszego podziału - a są - to nie należy do nich “Co musi zostać powiedziane”. Dyskusja o wierszu Grassa nie pokazuje wcale, gdzie szukać dla literatury nowych punktów odniesienia; sam tekst nie stanowi w żadnym razie nowego wzoru poezji zaangażowanej. To, że Grass ma dużo racji jako publicysta (choć oczywiście można się kłócić o “wybielanie” polityki Iranu) nie przynosi w zasadzie żadnych pozytywnych skutków, nawet w postaci konstruktywnych komentarzy osób trzecich. Nie da się tej porażki w całości wytłumaczyć “artystyczną” klęską i “formalnymi” niedociągnięciami. Nie pomogła ani jednoznacznie aktualna i “społeczna” tematyka wiersza, ani powoływanie się na kategorie wspólnotowe. Wiersz pozostaje jako przestroga - i głównie dlatego warto o nim pamiętać.
Już po napisaniu powyższego tekstu przeczytałem informację, że Grass napisał kolejny wiersz “zaangażowany” - tym razem o sytuacji w Grecji. Nowe dzieło noblisty jednak niebezpiecznie ociera się o kicz i grafomanię; nie piszę więc już o nim, sugerując tylko, że stanowi potwierdzenie dla tezy postawionej w ostatnim akapicie.