Publikujemy głos Pawła Kaczmarskiego w dyskusji o polskiej nowej poezji.
Wszystko nam się trochę popieprzyło.
W marcu Andrzej Franaszek, krytyk literacki z Krakowa, rocznik 1971, opublikował w „Gazecie Wyborczej” quasi-programowy tekst, w którym – wychodząc od założenia, że „nikt nie lubi nowej poezji” – wyjaśnił, dlaczego „nowa poezja” jako taka jest słaba, rozczarowująca i ogólnie niedorobiona1. Jest taka – w skrócie – ponieważ nie pisze o tym, co „naprawdę istnieje”, o tym, co prawdziwie prawdziwe, piękne, wieczne, etc. Jest zbyt „językowa”, a za mało „życiowa”, za mało zakorzeniona w zewnętrznym świecie, w „pozajęzykowej” rzeczywistości. Szkic Franaszka, jakkolwiek zwyczajnie bzdurny, chaotyczny i strasznie kiczowaty2, jest zbiorem mądrości życiowych wygłoszonych przez człowieka, który napisał biografię Miłosza – niczym więcej. Andrzej Franaszek po napisaniu wystarczającej liczby słów o Wieszczu poczuł misję (albo okazję); teraz zabiera głos w GW i żąda więcej poezji, która jego porusza, która nadaje na jego falach, która nawiązuje do znanych jemu tradycji i do której lektury on jest dobrze przygotowany (a przynajmniej wydaje mu się, że jest). „Gazeta Wyborcza” go drukuje, bo napisał biografię Miłosza, a czytelnicy czytają, bo drukuje go „Gazeta Wyborcza”. As simple as that.
20 czerwca Franaszek opublikował drugi artykuł – tym razem mający podsumowywać całą dyskusję3. Z jednej strony znaczy to prawdopodobnie, że GW zamyka tę dyskusję – i po paru momentach intensywnego zażenowania zmieszanego z poczuciem niesmaku będziemy mieli Franaszka na jakiś czas z głowy. Z drugiej strony w tym drugim artykule krakowski krytyk zaserwował nam ponownie ten sam stek piramidalnych bzdur, wykazując się takim uporem, że niżej podpisany (mimo uprzedniego silnego postanowienia, że tego nie zrobi) zdecydował się napisać coś od siebie. Franaszek żąda bowiem poezji, która nawiązuje większy kontakt ze światem (a dokładnie „dotyka szorstkiej skóry świata”) – przy czym tę prostą intuicję sprowadza do tak wulgarnego antyintelektualizmu, zaś ostentacyjny sentymentalizm obudowuje ocenami tak niesprawiedliwymi i nieuzasadnionymi, frazą tak kiczowatą i brzemienną duchowym uniesieniem, że nie wiadomo w zasadzie, czy śmiać się, czy płakać. Obrywa się przy tym dość przypadkowemu zestawowi: Tymoteusz Karpowicz, Andrzej Sosnowski, Darek Foks, Adam Zdrodowski. Wiele o ogólnym nastawieniu i rzetelności Franaszka mówi też fakt, że filozoficznych podstaw do jego wystąpienia dostarcza Richard Rorty (do tego bardzo swobodnie reinterpretowany)4. Reakcje na artykuły krakowskiego krytyka - w internecie i w „GW” – były niemal jednoznacznie negatywne i przy tym dość żywiołowe.
Ktokolwiek, kto od czasu wydania biografii Miłosza śledził publiczne wypowiedzi Franaszka, wie, że jego tekst o poezji współczesnej wpisuje się w dłuższy cykl, w którym krakowski krytyk objawia sens życia i literatury „zwykłemu” czytelnikowi. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że nie jest to najbardziej grafomański tekst Franaszka5. Naprawdę – Andrzej Franaszek stał się zbiorem wpadek, gaf i mało lotnych złotych myśli; od dłuższego czasu należy go traktować nie jako krytyka, ale jako medialno-kulturowy konstrukt, w wypadku którego właściwe pytania badawcze nie brzmią „Co Franaszek ma na myśli?”, „Jaką wizję literatury ma Franaszek?”, tylko: „Kto Franaszka – i po co – wypromował?”, „Jak to się stało, że Franaszek urósł do rangi najbardziej bodaj istotnego mainstreamowego krytyka literackiego?”. Jeśli pisanie Franaszka jest dziś autentycznie ciekawe, to ze względu na to, że jego rosnący autorytet pokazuje zasadniczo defektywną naturę współczesnego życia kulturalnego w Polsce. Ot, taki Balcerowicz albo Korwin-Mikke polskiej krytyki – zdrowy chłopski rozum, „twarde” poglądy i bardzo dużo energii włożonej w autokreację. Jeśli osoby Franaszka się w taki sposób wśród krytyków nie traktuje (przynajmniej publicznie), to ze względu na a) różne środowiskowo-pokoleniowe afiliacje, b) ogólnie dość łagodny i spokorniały charakter krytyki współczesnej. Jeśli od akademickich krytyków i krytyczek można dowiedzieć się w kuluarach przykładowo, że Adam Lipszyc „przesadził” w swojej recenzji z ostatniej książki Michała Pawła Markowskiego6, to – umówmy się – nie ma co oczekiwać, że ktoś napisze o Franaszku tak szczerze, jak Franaszek na to zasługuje (no chyba że Marcin Sendecki7). Wspaniała tradycja rodzimego pamfletu i ostrych, ciętych polemik raczej już nie wróci; zainteresowanym pozostaje lektura tekstów historycznych8.
Ale oto – lo and behold – stało się coś dziwnego; osoby nieporównywalnie lepiej od Franaszka „znające się” na poezji współczesnej wzięły go na poważnie, publikując kolejne polemiki i krytyczne głosy. Chociaż nie – w tym nie ma przecież nic dziwnego, to zrozumiała (i słuszna) reakcja; Franaszek wygłosił stek bzdur na temat współczesnej poezji w najważniejszej gazecie codziennej w kraju, krytyka zareagowała słusznym oburzeniem. Zgoda. Dziwić powinno raczej to, że tak niewiele osób z Franaszkowego pokolenia zabrało głos, ale mniejsza o to.
Zaskakujący jest więc najbardziej fakt, że na podstawie tekstu Franaszka zaczęto szkicować różne linie podziałów, klasyfikacje i opozycje – sprzeciwiając się co prawda ostro jego stanowisku, ale wpisując się w narzucone przezeń ramy dyskusji.
Owszem, Franaszek uzasadnia swoją niechęć do jednych poetów i sympatię dla drugich, tworzy nie tyle złożony, co zagmatwany aksjologiczny konstrukt, w ramach którego jedni poeci są „bliżej” „życia” i „rzeczywistości”, inni – dalej. Oczywiście nie tłumaczy, dlaczego ci są tacy, a tamci owacy – wymienia tylko momenty, w których coś go poruszyło lub dotknęło, i takie, w których poruszyło go to, że nie porusza. Wyjaśnia, co zachwyca, a co nie zachwyca – bez jakiejkolwiek głębszej refleksji.
Przyznajmy – abstrakcyjne medytacje nad tym, w którym autorze jest „mniej” siły życiowej, a w którym „więcej”, bywały historycznie konstruktywne – ale wtedy, kiedy spisywał je Stanisław Brzozowski, a nie Andrzej Franaszek. Tymczasem w wypadku Franaszka mamy do czynienia z kolejną odsłoną sporu o to, czy poezja ma mieć punkt odniesienia w pozajęzykowej „rzeczywistości”, czy ma coś „znaczyć” sama z siebie, czy odsyłać tylko do innych znaczących, słów, wierszy, etc.; czy jest zwierciadłem rzeczywistości, czy języka – i tak dalej. Znamy to wszyscy z dziejów literackiej nowoczesności, znamy lepsze i gorsze realizacje programowe biegunowych poglądów na sprawę „znaczenia” i „odniesienia”, wysłuchaliśmy wielu dyskusji na ten temat. Franaszek nie mówi nic nowego. Uderzające jest jednak to, jak bardzo „doklejone” do dość przypadkowych poetyckich upodobań wydaje się to uzasadnienie, wykorzystujące w nadmiarze abstrakcyjne kategorie i wielkie kwantyfikatory. Pojawiają się oczywiste, bijące po oczach sprzeczności – jak zauważony przez Sendeckiego kontrast między bardzo pozytywną „notą” wystawioną Johnowi Ashbery’emu a zdawkowym potępieniem Andrzeja Sosnowskiego9.
Drugi artykuł Franaszka (podsumowanie dyskusji) stanowi w zasadzie proste powtórzenie tez z pierwszego; z drobnymi wyjątkami. Po pierwsze, okazuje się, że jednak u Darka Foksa (zgnębionego w pierwszym artykule) można znaleźć coś ciekawego; po drugie, żeby nie wyjść na stereotypowego „starego”, stetryczałego i zrzędliwego krytyka, Franaszek dowartościowuje młodych poetów zaangażowanych: Kirę Pietrek i Szczepana Kopyta. Na tym etapie, kiedy Franaszek zabrnął już po szyję w niespójną, banalną, dorobioną do własnego widzimisię ideologiczną konstrukcję, ten wybór może co najwyżej śmieszyć – Franaszek mógłby równie dobrze zarzucić dwójce młodych, lewicujących twórców, że odeszli od „życia” ku „lewicowym agitkom”, że są przeintelektualizowani i wykoncypowani, zapośredniczeni zupełnie w sztucznej propagandowej retoryce, etc. Oczywiście byłyby to bzdurne zarzuty – ale w kontekście tego, co wypisuje Franaszek, wydałyby się zupełnie naturalną konsekwencją. Nie da się bowiem w żaden sposób przewidzieć, co według Franaszkowych kryteriów będzie znaczyć, a co nie; co okaże się żywe, a co martwe – kryteria te nie są podbudowane żadnym programem, namysłem, interpretacją, lekturą (chociaż chcę wierzyć, że lektura omawianych tekstów – choćby symbolicznie – jednak miała miejsce), nie znajdują pokrycia w tekście, nie wychodzą poza zbiór przypadkowych intuicji i bardzo osobniczych upodobań.
Tutaj warto zauważyć, że Franaszek umyka (chyba niezbyt świadomie) oskarżeniom o krytycznoliteracki czy bardziej polityczny konserwatyzm. Owszem, pojawiają się u niego stwierdzenia, z których jakiś rodzaj zachowawczości da się wywnioskować; celem poezji, przykładowo, jest „podążanie za rozumnym ego” oraz „stawianie przed oczami tego, co istnieje”. Mamy jednak do czynienia z tak strasznymi komunałami, że pozostaje po nich nie jakikolwiek określony sens, ale bardziej ogólny nastrój, retoryczne nastawienie, pewien rys Franaszkowej uczuciowości. Jeśli mielibyśmy krakowskiego krytyka nazwać konserwatystą, byłby właśnie konserwatystą nastrojowym.
Z jednym wyjątkiem. W jego drugim artykule pojawia się pojedyncze zdanie, które jest jednoznaczną polityczną deklaracją, które wybija się i przykuwa wzrok swoim zdecydowaniem, stanowczością – wręcz pewnym radykalizmem. „Kultura opiera się na mistrzach, prawodawcach, hierarchii, a nie na demokracji, politycznej poprawności i poszanowaniu wszystkich gustów”. Czytelnik gotów zadrżeć – skąd w tekście tak w gruncie rzeczy od serca napisanym, tak uczuciowym, tak pełnym religijnych uniesień oraz tęsknoty za prawdą i pięknem stwierdzenie tak niepokojąco, cóż, autorytarne? Odpowiedź jest, niestety, prosta: w tym jednym zdaniu Franaszek ujawnia, o co zabiega, o jaką krytycznoliteracką „wygraną” mu idzie. „To, co istnieje”, rozumne ego, krwawiące rany i Bóg w niebiesiech są ostatecznie dosyć przygodni – ale kultura „mistrzów, prawodawców, hierarchii” już nie. To w tej kulturze bowiem autorytet wieszcza dziedziczy się razem z wydaniem jego biografii; to w niej krakowski rodowód, etat w „Tygodniku Powszechnym” i felieton w „Gazecie Wyborczej” stają się atrybutami władzy. Innymi słowy, wchodzimy na swoisty poziom metarefleksji – Franaszek nie broni już takiej czy innej poezji, ale samej możliwości pisania o niej w tak autorytatywny, lekceważący i pobieżny sposób, samego prawa do opublikowania tego rodzaju wystąpienia, samego rozumienia autorytetu, które chce w swoim artykule wykorzystać. To jedno zdanie ujawnia podszewkę i źródło Franaszkowego pisania.
Tak naszkicowana perspektywa nie prowadzi już do sporu ideowego, politycznego czy etycznego, do starcia wizji i przekonań, programów, postulatów, etc. Przeciwnie, mamy do czynienia z postideową i postpolityczną walką o jednostkową pozycję w polu literatury i krytyki literackiej; to walka o najpotoczniej rozumiane własne interesy – o taki model kultury, w którym Franaszek, jako mainstreamowy krytyk poezji, zachowa (tudzież umocni) swoją pozycję, będzie trzaskał kolejne biografie Mistrzów (na warsztacie jest teraz Herbert) i uprawiał równolegle krytykę „likwidacyjną”, jak to nazwały Joanna Orska, Ania Kałuża i Alina Świeściak10. Oba wystąpienia Franaszka są tak naprawdę pustym tekstowym przebiegiem (w złym znaczeniu tego określenia) – wypełniają tylko pewną ogólną intencję krytyka, stanowią konieczną realizację pewnej gry, której cały sens zawiera się w punkcie wyjścia. Albo jeszcze inaczej: to nie „likwidacyjne” nastawienie Franaszka podbudowuje jego poglądy na współczesną poezję, ale wykładnia tychże poglądów ma podbudować „likwidacyjny” tryb krytyki. Traktując rzecz zupełnie instrumentalnie, Franaszek wybrał takie poglądy, które stosunkowo łatwo można wyłożyć w krótkim tekście, opierające się na prostych intuicjach i niewymagające dużego „zaplecza” w postaci cytatów czy fragmentów interpretacji. Czy zrobił to dobrze, czy „wygrał” tę sytuację, czy to, co zrobił, wystarczyło – to się jeszcze okaże.
Nie znaczy to, że przypisuję krakowskiemu krytykowi jakieś diaboliczne i makiaweliczne intencje. Nie – wydaje się, że uczestniczyć może w tej grze nieświadomie, samemu w swoich oczach walcząc o „rząd dusz” albo „prawdziwą” poezję. Trudno powiedzieć. Zasadniczo cyniczny wymiar jego wystąpienia jest prostą konsekwencją miejsca, które zajmuje, roli, w którą wszedł w ramach zinstytucjonalizowanego życia literackiego.
Zawieśmy jednak to spostrzeżenie na chwilę, żeby przyjrzeć się głosom wobec Franaszka polemicznym; jest wśród nich bowiem kilka bardzo ciekawych. Pomijam obecnych bodajże w każdej mainstreamowej debacie wyznawców kultu symetrii (obie strony mają trochę racji, ludzie są różni, pogódźmy się, etc.11) oraz nadzwyczaj nieliczne przykłady głosów Franaszka broniących (jakkolwiek jestem szczerze zaskoczony, że takie w ogóle się pojawiły, to nie odnoszę się do nich zwyczajnie dlatego, że bez wyjątku powtarzają one po prostu tezy krakowskiego krytyka12). Julia Fiedorczuk wytknęła więc Franaszkowi, że nie przywołuje on żadnych poetek13 – co jest zarzutem naraz trafnym i omijającym istotę problemu. Arek Wierzba w quasi-programowym, acz felietonistycznym tekście dla Korporacji Ha!art odbił się od wystąpienia Franaszka, by wziąć na warsztat (w sposób może kontrowersyjny, ale usprawiedliwiony konwencją, do tego dość detaliczny i rzetelny) współczesną poezję zaangażowaną14; Krzysztof Szeremeta wykorzystał zaś polemikę Wierzby do dość taniego ataku na tę właśnie poezję15.
Najciekawsze wydają mi się jednak dwa głosy – wspomniany wyżej wspólny list Anny Kałuży, Aliny Świeściak i Joanny Orskiej oraz krótki artykuł Marii Beszterdy16.
Trio Orska/Świeściak/Kałuża zarzuca przede wszystkim Franaszkowi uprawianie „krytyki likwidacyjnej”, tzn. takiej, która nie podając rzeczowych argumentów, rozprawia się lekceważąco z nowymi zjawiskami kulturowymi (np. nową poezją), a przy tym wzbudza u czytelników strach przed tym, co nowe/inne w kulturze. Jak piszą autorki, „Franaszek wydaje sądy, unieważnia poetów, których nie lubi, w dwóch emocjonalnych zdaniach dobija swoją ofiarę: »Utwór Foksa mówi nam o człowieku nieskończenie mniej, niż zrobiłby to przeciętny reportaż«. To już nie krytyka, tylko licytacja. Przyjmując jej język, należałoby uznać, że najwięcej o człowieku mówią zdjęcia rentgenowskie”. Orska, Świeściak i Kałuża wytykają więc Franaszkowi – bardzo słusznie – krytyczną hochsztaplerkę i bezmyślność, a implicite również warsztatowe braki i rażącą nierzetelność.
Z kolei Beszterda bierze na siebie niewdzięczną rolę obrończyni ważnych oczywistości – tego, że poezja ma być raczej „wyzwaniem” niż „wyznaniem”, że nie powinna być łatwa, że nie ma jednego określonego wzoru poezji, że nie da się sprowadzać wiersza do pewnego moralnego przesłania, że kategoria „autentyczności” zawsze jest w literaturze podejrzana etc. Innymi słowy zauważa, że Franaszek strasznie upraszcza sprawę, budując opozycję poezji „zwróconej do słowa” i „zwróconej do świata”; że nie da się na tej opozycji budować wizji literatury. Przyjęta przez Beszterdę rola jest zaś niewdzięczna, bo w pewnym sensie krytyczka wyzbywa się własnego głosu, przypominając podręcznikowe niemal podstawy współczesnego krytycznego namysłu nad poezją – ale że Franaszek takiego przypomnienia najwyraźniej potrzebuje, to Beszterdzie należy się uznanie.
Kałuża, Świeściak i Orska zauważyły więc, że ostatecznie problem z Franaszkiem dotyczy trybu uprawiania przezeń krytyki, a nie takiego czy innego światopoglądu, takiego czy innego postulatu. Beszterda wyostrzyła zaś absurd opozycji budowanej przez krakowskiego krytyka. Tym, co pozostaje nadal do zrobienia, jest jednak połączenie obu spostrzeżeń.
Mechanizm, którego nie uchwyciły ani Kałuża, Świeściak i Orska, ani Beszterda – chociaż wszystkie były blisko – dotyczy bowiem relacji „krytyki likwidacyjnej” i samej dyskusji o referencjalności poezji, osnutej wokół opozycji „językowe” – „pozajęzykowe”. Ta pierwsza – i to uznać można za zasadniczą tezę poniższego szkicu – umożliwiana jest bowiem w dużej mierze przez wejście w ramy tej drugiej. Innymi słowy, Franaszek rozprawia się z „nową poezją” w takim a nie innym stylu, bo umożliwia mu to konwencja dyskusji o tym, czy poezja powinna odsyłać do świata poza poezją, czy też nie. Gdyby Franaszek zabrał głos, powiedzmy, w kwestii relacji między poezją pisaną a spoken word (jeden z najważniejszych tematów ostatnich lat) – albo w kwestii istnienia bądź nieistnienia „poezji kobiecej”, albo w kwestii możliwości wyciągnięcia wspólnego mianownika dla „dziedzictwa brulionu”, albo w jakiejkolwiek sprawie wymagającej dokładności, rzetelności, pracy z tekstem – nie byłby w stanie uprawiać krytyki „likwidacyjnej”. Dyskusja o opozycji językowe/życiowe – o poezji „czystej” i zafascynowanej językiem oraz o tej, która miałaby pragnąć „świata prawdziwego” – jest bodaj najbardziej zgraną i wyjałowioną debatą współczesnej krytyki. I jako taka stanowi idealne pole do bezpardonowej, czysto instrumentalnej i zinstytucjonalizowanej walki o własną pozycję.
Oczywiście – dyskusja o referencjalnych możliwościach literatury – sztuki, tekstu – była jedną z osi tak centralnych, jak i marginalnych nurtów nowoczesności, ukształtowała współczesne kanony kultury etc. Jednak w formie, w której odbywa się do dziś na wielu akademickich wykładach, festiwalach literackich i spotkaniach autorskich, jest całkowicie wyjałowiona; pozostaje zawsze zupełnie niekonkluzywna, pozostaje zbiorem znanych już wszystkim tez, koncepcji i poglądów. Stanowi pustą ramę lub doskonale plastyczny grunt, na którym krytyk, badacz czy autor – występując z pozycji autorytetu – może podzielić twórców na bardziej i mniej wartościowych; przy czym samo wyliczenie funkcjonuje tu jako narzędzie władzy. Jest swego rodzaju „kontekstem do wynajęcia”. Domniemana mniejsza bądź większa ilość „życia” w „wierszu” może bowiem posłużyć do ataku bądź obrony dowolnego w zasadzie autora – każdy zdolny student trzeciego roku polonistyki potrafi zaś na przynajmniej cztery różne sposoby uzasadnić oba z biegunowych stanowisk w sporze.
Przypominając dwie „duże” dyskusje o współczesnej poezji – tę rozpoczętą przez Jacka Podsiadłę, o „poezji niezrozumiałej”17, oraz tę po wystąpieniu Igora Stokfiszewskiego18 – można w zasadzie pokazać „wzrost i upadek” dyskusji o referencjalności (przynajmniej w polu współczesnej krytyki literackiej). Podsiadło wyartykułował pewne intuicyjnie wyczuwane, fundamentalne problemy związane ze współczesną poezją i jej „językową” naturą, lingwistyczną nieprzejrzystością; Stokfiszewski wpisał te intuicje w polityczne ramy, nadał im programową formę, przedstawił postulaty, żądając zwrotu ku temu, co nie mieściło się rzekomo w „językowym” paradygmacie. Franaszek sprowadza zaś teraz całą kwestię do prostej walki o legitymizację własnego krytycznoliterackiego autorytetu – traktując poważny niegdyś problem skrajnie instrumentalnie.
Wbrew przekonaniu wielu szczerze „zaangażowanych” krytyków, dyskusja o referencyjnym wymiarze wiersza, o związku „poezji” i „świata” nie jest dziś dyskusją między „politycznymi” a „apolitycznymi”, między przypominającymi o społecznym wymiarze literatury a zwolennikami autonomii tekstu. Niejeden krytyk „zaangażowany” będzie przekonywał, że walka o przedefiniowanie (bądź odzyskanie) związku literatury i życia jest walką polityczną. Owszem; jednak walkę tę należy prowadzić poprzez szereg dyskusji bardziej konkretnych, ukierunkowanych, odwołujących się do jaśniejszych kryteriów i określonych przykładów; przez zawężone, „uziemione” i zakotwiczone w konkretnych zjawiskach debaty o roli ironii, wzniosłości, egzaltacji, brzmienia, literackiej formy etc. O zasadniczo a- czy raczej postpolitycznym charakterze „dyskusji o referencjalności” przesądzają bowiem nie teoretycznoliterackie implikacje tego czy innego stanowiska, tylko praktyka życia literackiego – rola, którą sama ta dyskusja pełni w kulturze, w mediach, na akademii. A jest ona dziś ramą dla pustych retorycznych przepychanek i walki o medialny czy uniwersytecki autorytet. Żaden okołoliteracki temat nie stwarza takiej możliwości manipulowania odbiorcą jak problem znaczenia i referencji.
Sposobów na rozbrojenie pułapki, ku której ochoczo prowadzi nas Franaszek (a w którą co jakiś czas wpadamy sami) jest na szczęście kilka. W ciekawy sposób obchodzi ją Franco „Bifo” Berardi, który w The Uprising. On Poetry and Finance19 powiela – w kontekście problemów z referencją – pewien myślowy schemat dotyczący historii literackiego modernizmu (surrealizm „oderwał” poezję od świata, postmodernizm to zjawisko pogłębił), ale wprowadza w nim ciekawe przekształcenie. Dla Bifo poezja zwiastuje bowiem przemiany zachodzące w globalnej ekonomii; pierwsi „zdereferencjalizowani” autorzy przewidzieli po prostu zjawisko odrywania się dyskursu ekonomicznego od jakiejkolwiek namacalnej rzeczywistości. Zasadniczo hermetyczny spór o hermetyczność poezji zyskuje w ten sposób aktualne odniesienie i staje się zaskakująco relewantny – zarówno w polu polityki, jak i literatury.
Innym, bardziej uniwersalnym i zarazem bardziej polemicznym w swojej naturze sposobem na rozbrojenie mechanizmów opisanej pseudodyskusji jest każdorazowe komplikowanie podziału między „poezją czystą” a „poezją ze świata”; wskazywanie, że żadna poezja nie jest po prostu „językowa”, żadna też nie ma „bezpośredniego” wglądu w rzeczywistość. Nie chodzi nawet o odrabianie lekcji dekonstrukcji – raczej o wskazywanie, w jaki sposób czytelne krytycznoliterackie etykiety są niemal zawsze pochodną niedoczytań, braków lekturowych i nieznajomości tradycji innych niż najbliższe i rodzime. Franaszek pyta na przykład: „I czy nie jest uderzające, iż czytając wykłady Sosnowskiego, podziwiamy precyzję analizy językowej wiersza, ale dostrzegamy też jakby niechęć do przywoływania zewnętrznych kontekstów literatury: historii, polityki, religii?” – i należy zwyczajnie wskazać te fragmenty z krytycznoliterackich tekstów Sosnowskiego, których Franaszek najwyraźniej nie czytał (odwołując się może nie do ostatnio wydanych Starych śpiewek, ale do starszego zbioru Najryzykowniej – tutaj choćby fenomenalny tekst o Rousselu); albo przypomnieć, na czym polega dobre close reading i jaka jest jego wartość. Może warto pokazać, gdzie mistrz Czesław uprawiał najbardziej intensywną „literacką” autokreację – albo przypomnieć, że inny z „życiowych” poetów, Józef Czechowicz, napisał też coś takiego jak Klucz symboliczny do poematów. A może zwyczajnie pokazać, że z Kebab Meister Foksa coś wynika, chociaż to coś nie ma natury reportażu. Albo że Grzebalski w wielu wierszach, nie tak odległych od tych z tomu W innych okolicznościach, pozostaje dużo mniej przejrzysty – i że „łatwość” jego nowych rzeczy może być w tym kontekście bardzo pozorna (czy Franaszek w ogóle przed „zrecenzowaniem” nowego Grzebalskiego przeczytał jego poprzednie książki, choćby Ulicę Gnostycką?). Etc., etc. Może będziemy trochę protekcjonalni względem autobiografa Mistrzów, ale chyba nie będą nas przez to dręczyły wyrzuty sumienia.
Ćwicząc na Franaszku – którego czas porzucić na kilka zdań przed końcem tego szkicu – mamy jednocześnie szansę wypracować nowy sposób mówienia o poezji (literaturze) wyraziście zaangażowanej, wyraźnie politycznej – taki sposób, który akcentowałby literacką świadomość „młodych zaangażowanych”, ich pracę z formą, zakorzenienie w tradycji literackiej – może po prostu nie tej, którą lubi taki czy inny sceptycznie nastawiony do nich krytyk. Dopiero przełamując ramy abstrakcyjnej dyskusji o „poezji i świecie”, możemy skomplikować recepcję tych autorów w stopniu, na jaki zasługują, wybronić ich przed zarzutami o naiwność i nachalność. Do krytyków, którzy choćby Szczepana Kopyta (czy, rzadziej, na przykład Konrada Górę) mają za twórcę prostych lewicowych agitek, najwięcej pretensji powinni mieć bowiem nie „aktywiści”, ale „akademicy” i „bibliotekarze”; nie ci, którzy żądają od krytyki większego kontaktu ze społeczną rzeczywistością, ale ci, którzy żądają od krytyki większej kompetencji, większego oczytania, większego obycia. Mówiący o „naiwności” i „agitkach” krytycy grzeszą bowiem przede wszystkim nie ignorowaniem współczesnych kontekstów politycznych, pozawierszowej rzeczywistości, etc., ale przykrawaniem historii literatury do paru tradycji, które lubią i znają. To ci najbardziej zachowawczy, najbardziej metafizyczni, najgłośniej żądający wysokoestetycznych uniesień najczęściej przypominają grupę gimnazjalistów siłą zaciągniętych na eksperymentalny spektakl teatralny przez ambitną nauczycielkę polskiego – po pięciu minutach stwierdzając, że „to jakieś głupie” i „każdy tak potrafi”.
Ostatecznie najbardziej szkoda nowego tomu Grzebalskiego, który, choć stanowi w miarę prostą kontynuację Niepiosenek, jest świadectwem głosu odrębnego, poważnego, niepokojącego. Ta książka ewidentnie przerosła Franaszka – ale też spokojnie się przed Franaszkiem obroni.