Obszary niewiedzy. Lewicowa krytyka literacka

logo

Paweł Kaczmarski - Kochany pamiętniczku (Mięso Dymińskiej)

Pierwsze wrażenie, towarzyszące lekturze Mięsa można zawrzeć w kilku słowach: ta książka jest źle napisana - Recenzja debiutanckiej powieści Dominiki Dymińskiej Mięso.

Irytował mnie szczególnie jego sposób mówienia. Słowa, których używał, i składnia jego zdań. Najpierw znienawidziłam jego język. Resztę znienawidziłam potem.

Dominika Dymińska, Mięso

Harry Mathews mówił ponoć o swoim powieściowym debiucie (Przemiany), że jego idealny czytelnik, mieszkając na wysokim piętrze drapacza chmur, tuż po przeczytaniu książki wyrzuciłby ją za okno – sfrustrowany niejasnym, enigmatycznie „wygaszonym”, pozbawionym puenty zakończeniem – a po chwili, nadal bezwiednie pochłonięty zagadkową fabułą, zbiegłby na dół i zdążył chwycić powieść, zanim ta dotknie ziemi. Zacząłby czytać jeszcze raz, jeszcze bardziej uważnie.

Z tej anegdoty można wyprowadzić przynajmniej dwa ciekawe wątki. Pierwszy stanowi przyczynek do klasowej analizy twórczości Mathewsa: autor nie tylko gloryfikuje bogactwo („godny” czytelnik miałby mieszkać w apartamencie na szczycie nowojorskiego wieżowca), ale i wskrzesza typowo amerykańską, kapitalistyczną wiarę w mit o superbohaterze (kto inny zdołałby zbiec po schodach na dół budynku, zanim wyrzucona przez okno książka dotknie ziemi?). Ten wątek zostawmy może jednak dla krytyków, którzy nie tyle znajdują w książkach wątki zaangażowane, co tych wątków aktywnie cały czas poszukują (albo nie tyle ich poszukują, co się ich doszukują).

Po drugie więc – żart Mathewsa można łatwo przekuć w rodzaj (niemal) uniwersalnego testu, eksperymentu myślowego. Ilekroć kończę książkę, której zakończenie wydaje mi się w pierwszej chwili drażniące, jałowe czy bezowocne, zastanawiam się, czy byłbym skłonny – w hipotetycznej sytuacji naszkicowanej przez autora Przemian – zachować się jak wymarzony przez Mathewsa czytelnik. Test zdają przede wszystkim książki „wielkie” – dzieła grupy OuLiPo, twórczość Raymonda Roussela, powieści Nabokova – ale również, chociaż rzadziej, książki mniej znane, młode, debiutanckie. Potrzebowałem, przykładowo, kilku miesięcy, żeby przekonać się do poezji Konrada Góry; teraz cenię ją sobie bardzo wysoko. Potrzebowałem trochę czasu, żeby przekonać się do prozy Adama Wiedemanna; teraz czerpię z niej dużą przyjemność. Jeśli czytelnik jest w stanie przeżyć po lekturze etap rozdrażnienia i frustracji, a potem zbiec na dół metaforycznego nowojorskiego drapacza chmur, to jego więź z autorem bardzo się umacnia i zwiastuje, chciałoby się powiedzieć, początek pięknej przygody.

Z Mięsem Dominiki Dymińskiej rzecz ma się zupełnie inaczej. Powinienem chyba w tym miejscu uprzedzić, że ta powieść (wydana właśnie nakładem Krytyki Politycznej „duża miniatura”, rozciągnięta przez edytora – dzięki czcionce, marginesom, etc. – do niecałych 180 stron, do przeczytania w dwie i pół godziny) nie wytrzymuje mojego prywatnego zestawienia nie tylko z arcydziełami, nie tylko z dobrą polską prozą współczesną, ale i z wieloma książkami, które mi się jednoznacznie nie podobają.

Jakiś czas temu nakładem Korporacji ha!art ukazała się powieść Nie uderzy żaden piorun młodej debiutantki, Dominiki Ożarowskiej. Ożarowską łączy z Dymińską nie tylko rocznik (1991) i nie tylko imię, ale i, na pewnym bardzo ogólnym poziomie, „tematyka” ich twórczości – obie piszą o doświadczeniach związanych z dorastaniem młodego pokolenia u progu nowego wieku. W tym kontekście podstawowa różnica jest taka, że Ożarowska faktycznie próbuje opisać jakiś rodzaj „pokoleniowego” zjawiska społecznego, natomiast prozę Dymińskiej można by nazwać bardziej osobistą i konfesyjną – gdyby nie to, że zastosowanie do Mięsa tak poważnych kategorii musi wzbudzić poczucie skrajnej nieadekwatności i groteski.

Przyznaję otwarcie: Nie uderzy żaden piorun mi się nie podobało. Uważam, że była to książka napisana pospiesznie, oparta na niekoniecznie trafnym i trochę nieprzemyślanym koncepcie, przede wszystkim zaś – dosyć nudna. Nie zgadzałem się na nazywanie jej „głosem młodego pokolenia”.

Ale książka Ożarowskiej była napisana sprawnie i świadomie. Należy zauważyć, że narracja powieści odbijała jakby (czy też naśladowała) to, co autorka uznała za jeden z głównych rysów swojego pokolenia – to, na co kładła nacisk, opisując swoich bohaterów - czyli bezwład, bezcelowość, swoistą „nijakość”. I jeśli mówię, że Nie uderzy żaden piorun była dla mnie powieścią nijaką, to – jak sądzę – wchodzę z Ożarowską w uzasadnioną polemikę. To zarzut, który mieści się w zupełności w ramach dyskursu okołoliterackiego; rozumiem pomysł autorki, rozumiem perspektywę, którą przyjęła, ale jednocześnie uważam, że taki rodzaj adekwatności (bezwład życia młodego pokolenia – nijakość fabuły/narracji) w tekście literackim nie stanowi wcale zalety. Nie odmawiam Ożarowskiej sprawności pióra, literackiego obycia ani pomysłowości – po prostu, moim zdaniem, pomysł okazał się przestrzelony. Nie wystarczył do napisania powieści.

W wypadku Mięsa Dymińskiej trudno mi tymczasem zrozumieć, po co ta książka została w ogóle napisana (z góry uprzedzam: wątki biograficzne, „terapeutyczne”, etc. w poniższym szkicu nie będą – raczej – poruszone). Najpierw warto jednak pokusić się o streszczenie fabuły:  śledzimy życie bohaterki – dziewczynki, dziewczyny, kobiety – począwszy do wieku przedszkolnego, aż po pierwsze lata studiów. Bohaterka, będąca jednocześnie narratorką, ma długo (a może i przez cały czas) kompleksy na punkcie własnej urody (nadwaga), co przekłada się na problemy z własną seksualnością; duża część książki wiąże się z poszukiwaniem partnerów, głównie seksualnych, a pierwszy seks ma dramatyczny finał, prowokując bardzo silną reakcję emocjonalną i awanturę w domu. W pewnym momencie bohaterka poznaje i tworzy związek ze „znanym pisarzem”, który z różnych przyczyn staje się kluczową dla fabuły postacią. Dziewczyna pisze też wiersze (publikowane w Internecie). Niejako równolegle biegną dwa wątki: rodzinnych – domowych – zawirowań (rozwód rodziców, nowy partner matki, w końcu jego odejście) oraz bulimii bohaterki. Wszystko to zwieńczone umiarkowanie optymistyczną puentą, zwycięstwem (przynajmniej chwilowym) nad bulimią i redefinicją stosunku do własnego ciała.

Jednym z problemów powieści Dymińskiej jest to, że autorka wydaje się momentami zbyt mocno odcinać od swoistego common sense i potocznego rozumienia zachowań społecznych czy relacji międzyludzkich. Dlatego też jesteśmy skłonni bardzo różnie oceniać związki, w które wchodzi bohaterka, w zależności od tego, czy za tło przyjmiemy nasze zastane, „pozapowieściowe” przekonania, czy też stworzony przez samą bohaterkę opis indywidualnych potrzeb i uwarunkowań emocjonalnych. Innymi słowy, gdybyśmy (przykładowo, choć to pewnie daleko idące przeniesienie) mieli oceniać relację młodej dziewczyny ze „znanym pisarzem”, to – kierując się wspomnianym common sense, „zdrowym rozsądkiem” i „pospolitym myśleniem” oraz uznając na moment tak pisarza, jak i bohaterkę za ludzi z krwi i kości – nasze (moje) wsparcie, współczucie i słowa otuchy kierowałyby się zdecydowanie w stronę pisarza. Czytelnik jest zresztą często skłonny sympatyzować raczej z „raniącymi” dziewczynę postaciami z jej otoczenia – czy jest to matka, czy partner – niż z samą dziewczyną. Dymińska nie rzuca nam jednak wyzwania, nie prowokuje do buntu przeciwko narratorce; kreuje po prostu cokolwiek antypatyczną główną bohaterkę.

***

Pierwsze wrażenie, towarzyszące lekturze Mięsa (i stąd motto kilka akapitów wyżej) można zawrzeć w kilku słowach: ta książka jest źle napisana. Chodzi o najbardziej elementarny poziom odbioru – mnożą się tu niezamierzone, źle brzmiące powtórzenia, sztucznie urywane zdania, nienaturalne konstrukcje, frazy kiczowate czy zupełnie pozbawione sensu. Najbardziej razi chyba to, że znaczna część powieści (w przybliżeniu – pierwsza połowa książki) pisana jest niemal wyłącznie za pomocą zdań prostych; w polszczyźnie utrudnia to lekturę, sprawia, że styl staje się wysilony – w najlepszym wypadku wygląda to jak „dynamiczny” opis sceny akcji w wykonaniu debiutującego pisarza fantastyki.

Oczywiście, byłoby inaczej, gdyby taki sposób pisania został podbudowany jakimś głębszym założeniem programowym czy interesującą koncepcją. Sięgnijmy do klasyków – korzystanie (wyłącznie) ze zdań prostych i współrzędnie złożonych może być formalnym przejawem postawy egalitarystycznej i demokratycznej (casus barda Ameryki, Walta Whitmana). O zdaniach ekstremalnie długich, o rządzących nimi algorytmach, o strumieniach świadomości nie warto nawet pisać. Chodzi bowiem o to, że w wypadku Dymińskiej ta przesadzona prostota i nadmierne uproszczenie stylu okazują się zupełnie bezcelowe; czemu bowiem miałyby służyć? Budowaniu „nastroju”? Poruszeniu lub zszokowaniu odbiorcy (w wypadku scen erotycznych)? „Oszczędności” przekazu, gdy chodzi o opis traumatycznych przeżyć? Żadne z uzasadnień, które jestem w stanie sobie wyobrazić – żadne z tych, które mieszczą się w skromnych narracyjnych ramach książki Dymińskiej – nie wydaje się ani trochę przekonujące. Ironią losu pozostaje, że krótkie rozdziały i krótkie zdania są chyba jedynym, co łączy Dymińską z Aglayą Veteranyi, do której autorkę Mięsa niefortunnie porównuje wydawca.

Nieporadność stylu zostaje dodatkowo podkreślona przez dziwną niespójność książki – mówiąc wprost, odnosi się dziwne wrażenie, że niektóre fragmenty powieści (późniejsze rozdziały, szczególnie te jednostronicowe, działające na zasadzie wtrącenia) zostały napisane jakby przez inną autorkę. Nie wiadomo, czy winą należy obarczyć redaktorkę powieści, czy samą pisarkę – tworzenie książki tak silnie autobiograficznej, do tego debiutanckiej i zapisanej w formie następujących po sobie notatek,  było zapewne rozciągnięte w czasie – ale efekt „wnętrzności na wierzchu” w tym wypadku wyłącznie szkodzi książce. Można by zapewne mówić o ewolucji autorki, gdyby tylko późniejsze rozdziały były lepsze od wcześniejszych; poza tym zostaję przy przekonaniu, że niespójna narracja jest dobra wtedy, kiedy jej niespójność jest przez autora zamierzona (albo chociaż uświadomiona). Jeśli tym stylistycznym, językowym bałaganem Dymińska chciała coś do swojej powieści dodać – przyznaję szczerze, że nie mam pojęcia, co by to miało być.

Przysłowiową wisienką do trumny są momenty, kiedy autorka nadmiernie eksploatuje jakąś nietrafioną metaforę czy porównanie. Przykładowo:

Jednego wieczoru, to było, kiedy się kąpałam, drzwi od łazienki zostawiłam otwarte, moja mama weszła do łazienki z oczami opuchniętymi od płaczu i jej oczy były opuchnięte inaczej niż zwykle. Były opuchnięte ulgą.

Albo:

Czuję, że zaczyna się jakaś fascynująca przygoda. I jestem pewna, że to będzie tylko wirtualna przygoda.

(O elektronicznej korespondencji erotycznej; przygoda – kto by się spodziewał – nie kończy się w przestrzeni wirtualnej.)

Albo:

Mama podnosi wzrok i wtedy patrzę jej w oczy. Przez chwilę patrzę po prostu na jej oczy, są przekrwione i zmęczone łzami, spuchnięte, nie mają źrenic. Dopiero po chwili dostrzegam w oczach spojrzenie. Przekrwione, zmęczone spojrzenie.

(To akapit odległy od przywołanego powyżej o ponad dwadzieścia stron).

Naiwność takich sformułowań jest bez mała porażająca. Gdy wyrwać powyższe fragmenty z kontekstu, może się wydawać, że cała powieść pisana jest w podobny sposób; że powtórzenia i zapętlenia mają tworzyć jakiś nastrój łączącego obsesję i rodzaj „odrealnionego”, chaotycznego spojrzenia na świat. Tymczasem takie „zabiegi” pojawiają się bardzo sporadycznie, są niekonsekwentne, nieprzewidywalne, do niczego nie prowadzą i niczego nie dodają do płytkiej skądinąd narracji. Innymi słowy, raczej przeszkadzają w i tak męczącej lekturze, niż stanowią jakiś rodzaj „językowego naddatku” bądź „wyzwania”.

Może wydawać się dziwne, że właśnie warstwa stylistyczna – w tym bardziej potocznym rozumieniu – jest odpowiedzialna za tak negatywne wrażenia lekturowe; ale to ona na samym początku stawia między autorką o czytelnikiem nieprzekraczalną niemal barierę. Problem tkwi również w tym, że nieporadność stylu przekłada się na inny poważny błąd Dymińskiej.

***

Tworząc ten rodzaj biograficznej, pierwszoosobowej narracji, po którą sięga Dymińska – śledzącej dzieciństwo i dorastanie bohatera – nie można, jak się wydaje, zrobić jednego: włożyć w usta bohaterki takiego opisu samej siebie, który sprawia wrażenie, jakby był dopisany przez psychologa, przyglądającego się akcji z zewnątrz i po czasie. Albo – uściślijmy – studenta czy studentkę pierwszego roku psychologii. Dymińska właśnie to robi. Nawet, jeśli bohaterka wspomina „siebie jako dziecko”, to jej analizy są dziwnie sztuczne, powierzchowne, niezaangażowane – a jednocześnie na wiele sposobów autorka próbuje stworzyć atmosferę szczerości, bezpośredniości i emocjonalnej gorączki.

Przekłada się to na kolejny lekturowy problem – Dymińska często sięga po retorykę nachalnie moralizującą, sugerując jakby, czy też zwiastując, jakiś rodzaj „przesłania”, jakąś koncepcję czy tezę spajającą całość. Pisząc w taki sposób, wpada czasem w ton bez mała propagandowy, gdzieś na pograniczu medialnej „kampanii społecznej”, słabym felietonem a tanią publicystyką „zaangażowaną”:

Oglądam też dużo seriali. Każdy w domu ogląda inny serial, a niektóre oglądamy razem. W serialach są piękne i dobre kobiety i przystojni mężczyźni, którzy ciągle pracują, żeby przynosić pieniądze pięknym i dobrym kobietom. Kobiety mają świetne dzieci, które wprawdzie czasem sprawiają problemy, ale tak naprawdę są grzeczne i kochane. Na ciałach kobiet nie ma śladów ciąży ani żadnego innego nieszczęścia, ciała kobiet są idealne.

Problem w tym, że nawet na oczekiwane przesłanie trudno liczyć – brak tu domknięcia, zwieńczenia, konsekwencji. Oczywiście, taki zabieg może być interesujący, ale u Herty Mueller czy Wiesława Myśliwskiego; Dymińskiej po prostu nie starcza narzędzi, by go uwiarygodnić, by zbudować napięcie. Nic nie rekompensuje tu natrętnego moralizowania.

Są w Mięsie dwa czy trzy momenty, kiedy poczułem się autentycznie poruszony; najmocniej chyba wtedy, gdy – porzuciwszy w zasadzie wątek bulimii wiele stron wcześniej – nagle pojawia się opis tego, jak bohaterka, dla poprawy samopoczucia, objada się w kuchni, a następnie prowokuje u siebie wymioty. Ten niespodziewany powrót do zapomnianego w zasadzie wątku, połączony z prostym, suchym, manifestacyjnie rzeczowym opisem (zostaje wyszczególniony „jadłospis”) robi duże wrażenie (chociaż potem autorka trywializuje na powrót problem bulimii – o tym za chwilę). Kłopot w tym, że przywołując traumatyczne przeżycia, odwołując się nieustannie do silnych emocji (chociaż „sceny łóżkowe” są w Mięsie  w najlepszym wypadku kiczowate), Dymińska gra w swego rodzaju emocjonalną ruletkę – epatowanie skrajnymi uczuciami musi od czasu do czasu zadziałać. Na tej samej zasadzie funkcjonują przecież telenowele i „wyciskacze łez”, które – stawiając sobie za jeden z głównych celów sprowokowanie płaczu bądź wzruszenia – po prostu muszą niekiedy dać zamierzony efekt. Problem w tym, że odbiorca, który zda sobie sprawę z istnienia mechanizmu, zostaje pozostawiony z poczuciem niesmaku i wrażeniem nieszczerości.

***

Kolejnym problemem jest kreacja bohaterki. Mówiąc wprost – trudno jej współczuć czy darzyć ją sympatią, co w wypadku prozy konfesyjnej jest mimo wszystko poważnym problemem. Być może jeszcze poważniejszym okazuje się to, że bohaterkę Dymińskiej trudno też w jakiś zaangażowany sposób krytykować – można powiedzieć, że czytelnik woli po prostu trzymać się od niej z daleka. Dziewczyna czerpie dziwną przyjemność z własnego emocjonalnego rozchwiania, w swoich kolejnych związkach pozostaje seksistką pierwszej wody (mowa tu choćby o rodzaju niby-czułego politowania, z jakim opisuje „niemęskość” swojego partnera, „znanego pisarza”), jest bardzo narcystyczna, a jej widzenie rzeczywistości opiera się na skrajnych uproszczeniach i popularnych stereotypach – zarówno, jeśli chodzi o jej relacje z przyjaciółmi, jak i o rodzinę czy stosunek do własnego ciała. Nie  byłoby to tak kłopotliwe, gdyby Dymińska zaproponowała jakiś rodzaj metanarracji, rozważając (i krytykując) postawę bohaterki; niestety, próżno szukać tu takich zabiegów – cały czas widzimy świat oczami tej jednej dziewczyny.

Ostatecznie autorce Mięsa udaje się strywializować nawet wątek bulimii, który w pewnym momencie – jak pisałem nieco wyżej – może poruszyć czytelnika. Nie wątpię, że Dymińska dotyka poważnego problemu – relacji z własnym ciałem, spaczonej przez różnego rodzaju kompleksy, sprowokowane  z kolei przez skumulowanie różnych niezależnych od bohaterki czynników; jej nieporadności, krzywdzących ją wyznaczników „kobiecości” – ale bajka pod tytułem „moje ciało i ja” reprezentuje literacko ten sam poziom, co „kolorowe czasopisma”, z których młoda dziewczyna (w zasadzie jeszcze dziecko) czerpie na początku Mięsa swoje wyobrażenie o rolach płciowych, pięknie i urodzie.

***

Dlaczego zdecydowałem się napisać o tej książce? Z kilku powodów.

Po pierwsze, trzymam się przekonania, że wydawnictwo to coś więcej niż „przedsiębiorstwo publikacyjne” czy katalog książek – że ze swojej natury wydawnictwa pozostają tak zwanymi instytucjami kultury (z pewnymi wyjątkami, rzecz jasna, ale nie o nich tu mowa). Wydawnictwa takie, jak to należące do Krytyki Politycznej mają zdolność kształtowania swoich czytelników. Tymczasem właśnie w wypadku KP dzieje się ostatnio (chociaż to pojęcie względne) coś bardzo niedobrego – między ważnymi i ciekawymi książkami filozoficznymi, teoretycznymi, socjologicznymi (choćby w serii „Idee”) a powieściami publikowanymi przez Krytykę Polityczną (ostatnio Moment niedźwiedzia Olgi Tokarczuk, teraz właśnie Mięso) zionie przepaść – prawdziwa otchłań, jeśli chodzi o wartość literacką, socjologiczną, filozoficzną, etc. To – z wyżej opisanych względów – otchłań wzięta bardziej z Nietzschego niż z księdza Baki (i z wiadomego wiersza Miłosza); otchłań, która wielu czytelników może zmylić, zwieść na manowce słabej literatury – i to prędzej, niż wzbudzi w nich zwyczajne politowanie.

Po drugie, mamy znów do czynienia z natrętnym i mocno przesadzonym promowaniem debiutu autorki z „roczników dziewięćdziesiątych”. Na okładce „Mięsa” przeczytamy, że Dymińska „uwodzi stylem Herty Mueller i klimatem Aglayi Veteranyi” – groteski tego porównania nie trzeba chyba szczególnie akcentować; mogłoby jeszcze przejść w materiałach promocyjnych, na stronie wydawcy, ale zostało nieszczęśliwie uwiecznione na odwrocie samej książki – a jej nieporadna polszczyzna zostaje nazwana „świeżą” i „odkrywczą”.  Z tylnej części okładki dowiadujemy się też – czując narastający suspens – że „ta dziewczynka nie mówi wszystkiego swojej mamie”, a Dominika Dymińska „nie lubi piwa i podróży”. Kinga Dunin stwierdza tymczasem, że 40 lat temu (w wieku 18 lat) uznałaby tę książkę za genialną – sugerując w ten sposób „pokoleniowy” charakter „Mięsa”. Ja tymczasem mam ciągle nadzieję, że roczniki dziewięćdziesiąte wejdą w polską literaturę czymś mocniejszym i ciekawszym; i dlatego, paradoksalnie, staram się ten moment retardować (przynajmniej prywatnie, indywidualnie, na swoje własne potrzeby i dla zdrowia własnych nerwów).

Po trzecie wreszcie – i tutaj wracamy do kwestii wydawnictwa – tęsknię za działalnością krytycznoliteracką Igora Stokfiszewskiego, który od pewnego czasu milczy. To on – nie Kinga Dunin i z pewnością nie Marta Konarzewska – stanowił w środowisku Krytyki Politycznej mocny głos promujący krytykę i literaturę zaangażowaną; głos łączący w sobie odwagę (na granicy brawury), mocne przekonania, duże oczytanie, niezłą intuicję i autentyczną, namiętną fascynację literaturą (zarówno prozą, jak i poezją czy dramatem). Oczywiście, wiele jego tez było (i jest nadal) bardzo kontrowersyjnych, z wieloma osobiście się nie zgadzam; ale chciałbym, żeby to Zwrot polityczny, a nie Moment niedźwiedzia i Mięso były punktem wyjścia dla literackich i krytycznoliterackich propozycji Krytyki Politycznej.