Obszary niewiedzy. Lewicowa krytyka literacka

logo

Paweł Kaczmarski - Gorszy świat jest możliwy

Olga Tokarczuk otwiera Moment niedźwiedzia przedstawiając dziesięć tez, którymi - według niej - rządzi się współczesny świat; wokół nich snuje swoją “heterotopię”, rodzaj zaprojektowanej, autorskiej rzeczywistości alternatywnej, w której działają zasady przeciwne do tych aktualnych (a przynajmniej radykalnie od nich odmienne). Pisarka próbuje ukazać, że wszyscy - autorzy, czytelnicy - żyjemy w rodzaju zbiorowego złudzenia, które przy odrobinie dobrej woli i pewnym umysłowym wysiłku można przejrzeć i jeśli nie rozwiać, to przynajmniej osłabić.

        Debata (około)literacka ma długą tradycję tworzenia zbiorowych złudzeń, nazywania ich i obalania. Korzystając z mocy zwyczaju, chciałbym poniżej posłużyć się metodą samej Tokarczuk; przywołam - posługując się nieuchronnymi uogólnieniami - różne zasłyszane tezy na temat Moment niedźwiedzia; następnie postaram się podjąć z nimi polemikę.

1. Moment niedźwiedzia jest oparty na lewicowej wizji świata / lewicowej wrażliwości

Tokarczuk otwiera swoją książkę swoją wizją rzeczywistości alternatywnej - “heterotopii”. Heterotopia to:

(...) po prostu miejsce inne niż świat, który znamy. Coś w rodzaju rzeczywistości alternatywnej, która mogła mieć wspólne źródło z tą naszą gdzieś głęboko w przeszłości, ale potem radykalnie się oddzieliła. Albo atopia. (...)

          Autorka w całej książce unika słowa “utopia”; mimo to nie zostawia czytelnikowi złudzeń, że jej “heterotopia” to świat zasadniczo lepszy od tego, który mamy:

 Nietypowy świat, co bynajmniej nie znaczy gorszy. To raczej to, co typowe, które zawsze jest oczywiste, wcale nie musi być dobre.

         Większość “obrazków z heterotopii” potwierdza, że mamy do czynienia z krainą marzeń zrealizowanych; Tokarczuk pisze o swobodzie przemieszczania się, o demokratycznym i egalitarystycznym rozumieniu nauki, o sprzeciwie wobec “społecznego” darwinizmu, o tolerancji dla różnych narracji historycznych i historiozoficznych, o pluralizmie, o otwartym modelu rodziny, o nieoczywistym dla Heterotopian pojęciu “natury”, o swobodzie w kształtowaniu tożsamości płciowej, etc. Jednak między tymi obrazkami trafiamy na następujące dwa fragmenty:

W Heterotopii nie tak łatwo się rozmnażać. Trzeba przekonać społeczność, w której się żyje, że jest się dostatecznie odpowiedzialnym, że ma się miejsce na dziecko i dochody [podkreślenie moje - P.K.], żeby je utrzymać. Rodzicielstwo jest przywilejem. Czeka się w kolejce na pozwolenie. Narodziny się kontroluje [j.w.]. (...) W Heterotopii nie widzi się związku między seksem a posiadaniem dzieci. Zapomniano o tym. (...) Podobno na południowej wyspie Heterotopii istnieje społeczeństwo, w którym rozmnażanie się zupełnie stabuizowano (...) Tuż przed dojrzewaniem płciowym stosuje się powszechną czasową sterylizację, którą można potem zawiesić w szczególnych przypadkach, gdy ktoś się uprze i zda odpowiednie egzaminy.

 I drugi:

W Heterotopii w całej historii dominowało inne spojrzenie na religię: była uwewnętrzniana i traktowana jako sfera prywatna. (...) Teraz jednak sprawy poszły o wiele dalej. (...) W sferze publicznej kwestie religijne okryte są dyskretnym milczeniem. Czasami ktoś się upije i wypapla wszystko albo natrętny paparazzo sfotografuje celebrytę, jak ten przemyka do ukrytej w podejrzanej dzielnicy świątyni. Wszyscy wiedzą, że to się robi, ale jakoś nie wypada o tym mówić.

         Oczywiście, nie mamy do czynienia z “utopią”, tylko z “heterotopią” - Tokarczuk pokazuje po prostu, że możliwy jest świat radykalnie odmienny od naszego. Proponowany przez nią eksperyment myślowy jest jednak tani i mało wiarygodny; co bowiem ma wnieść w nasze rozważania wyobrażenie hegemonicznego państwa, które za pomocą typowo biurokratycznych narzędzi (egzamin! “kolejka” w urzędzie!) ingeruje w relację rodzic-dziecko? W jaki sposób mamy poszerzyć nasz horyzont poznawczy, wyobrażając sobie ten rodzaj publicznego napiętnowania religijności, o jakim mówi Tokarczuk - a jakim darzą nas na co dzień raczej prawicowi twórcy literatury fantastycznej? Nie da się uciec od wrażenia, że w tej niby-krytycznej formie Tokarczuk przemyca mimo wszystko swoje wyobrażenie na temat lepszego państwa; a jest to stanowisko momentami niebezpiecznie autorytarne.

         Tymczasem - nawet jeśli przymkniemy oko na te najbardziej rażące obrazy - nadal znajdziemy w Moment niedźwiedzia obszerne fragmenty i wizje, w których “lewicowość” czy w ogóle głębsza polityczna świadomość autorki zostaje podważona.

         Po pierwsze, Tokarczuk promuje swoisty “pluralizm dla pluralizmu”, model “odbudowywania polityczności” kojarzony czasem (słusznie bądź nie) z publicystyką spod szyldu Krytyki Politycznej, w ramach którego sam spór, konflikt i emocje społeczne mogą do pewnego stopnia zastąpić określoną “pozytywną” wizję rzeczywistości. Dlatego w świecie Tokarczuk, zorganizowanym na wzór - powiedzmy - syndykalistycznej federacji współistnieją obok siebie komuny anarchistów i chrześcijańskich fundamentalistów, a kreacjonizm, chociaż nie jest “szczególnie broniony”, jest jedną z dopuszczalnych interpretacji historii naturalnej. Mowa nadal tylko o pierwszych kilkudziesięciu stronach książki.

         Potem jest bowiem jeszcze gorzej. Jeśli ktoś chciałby doszukać się w Momencie niedźwiedzia śladowych choćby rozważań o ekonomicznych nierównościach i mechanizmach kapitalizmu (nie mówiąc już o klasach, których istnienia Tokarczuk chyba nie dopuszcza), zostałby zapewne z niczym. Książka Tokarczuk pokazuje jednoznacznie, że podstawowy podział, na którym funduje się znany nam świat, to podział między człowiekiem a zwierzęciem; natomiast w samym gatunku ludzkim - między tymi, którzy są obdarzeni empatią a tymi, którym jej brak (wniosek do wyciągnięcia z rozdziału Maski zwierząt; cytat z zakończenia: “Dlaczego to, co dla jednych wydaje się odrażające i straszne, innych zupełnie nie porusza? Może jesteśmy psychicznie inaczej skonstruowani, może przeżywamy świat na różnych poziomach, może nasza wrażliwość jest wrodzona i nie da się wytrenować. Może w końcu nie każdy ma zdolność empatii (...)”).

         Jasne jest, że Tokarczuk w szczególny sposób interesują kwestie różnicy antropologicznej, antropogenezy, etyki nieantropocentrycznej. Problem nie tkwi w tym, że rozważania o relacji człowiek-zwierzę nie prowadzą u pisarki do jakiejś całościowej krytyki naszego wyobrażenia świata, ontologicznych podstaw “człowieczeństwa” czy istniejących systemów etycznych; irytujący jest raczej fakt, że Tokarczuk właśnie taki zamiar deklaruje, a tymczasem zatrzymuje się najdalej w pół drogi. Mnożą się radykalne stwierdzenia i wielkie kwantyfikatory, dla których jedynym uzasadnieniem, oprócz widzimisię autorki, są proste kryteria pozornie zaczepione w deep ecology (dowiadujemy się, że Peter Singer jest “najbardziej radykalnym współczesnym etykiem”, ale tylko dlatego, że konsekwentnie pisze o zwierzętach). Gdyby Tokarczuk ograniczyła swoje głośno deklarowane ambicje i stworzyła proste, stustronicowe opracowanie “Relacja zwierzę-człowiek w perspektywie etycznej. Wprowadzenie” i poprzedziła je stosownym pogłębionym badaniem, nie doszłoby do fundamentalnego nieporozumienia, jakim jest próba ugruntowania na pojedynczych impresjach lekturowych, rozproszonych odniesieniach i wątłej refleksji teoretycznej wizji “nowego” czy “innego” społeczeństwa. Można ufundować świat alternatywny na doświadczeniu weganizmu - ale taką wizję łatwiej utrzymać w prozie, (szczególnie - ponownie - fantastycznej), niż w ramach czegoś, co miało być quasi-filozoficznym esejem.

         Wróćmy na moment do kwestii różnic ekonomicznych i klasy. O “biednych i bogatych” w Momencie niedźwiedzia mówi się raz - gdy Tokarczuk opisuje szwajcarski system Brockenhausów - domów handlowych, w których obraca się rzeczami używanymi.

Zwykle system śmieciowy zakłada istnienie nierówności społecznych. Bogatsi wyrzucają, co im niepotrzebne, a biedniejsi to zbierają i korzystają z używanych już rzeczy. Lecz dziś w “Brockenhausach” nie widać specjalnych różnic między klientami. Przychodzą zarówno biedni emigranci, którzy chcą urządzić się w nowym miejscu, jak i bogatsze panie, które kupują chochlę do zupy, bo ta akurat wpadła im w oko, czy eleganci, dla których kupowanie ubrań w sieciowych sklepach to nuda.

         Dowodem na to, że Brockenhausy są ciekawym zjawiskiem i miejscem w jakimś sensie “pełnowartościowym” jest to, że kupują tam również bogaci.

         Ponownie - w takich stwierdzeniach nie byłoby nic niezwykłego (a już z pewnością nie wydawałyby się szokujące), gdyby znaleźć je u większości pisarek. To wszak wyraz popularnej intuicji. Dlaczego z Tokarczuk jest inaczej? Nie, bynajmniej nie dlatego, że można mieć względem niej “większe oczekiwania” - raczej ze względu na jej nieznośną manierę postępowej społeczniczki, której nie umie się pozbyć choćby na chwilę w całym Momencie niedźwiedzia. Uderzający jest kontrast między zapowiedziami i deklaracjami Tokarczuk, która ewidentnie chciałaby podważyć nasze stereotypowe wyobrażenia o rzeczywistości, w jakiej żyjemy, a tak naprawdę oferuje tylko szereg “zdroworozsądkowych” i intuicyjnych właśnie twierdzeń, które wydają się kontrowersyjne o tyle tylko, o ile nie sposób doszukać się w nich głębszego sensu (choćby dlatego, że przeczą nie obiegowym sposobom rozumowania, ale właśnie temu, co znamy z obcowania z różnymi tekstami literackimi, filmami, koncepcjami filozoficznymi, etc.). O tym zresztą wspomnę nieco dalej.

         Ostatecznie dobrym wyrazem politycznego stanowiska Tokarczuk jest “pierwszy artykuł Konstytucji Heterotopii”:

[I]stota ludzka ma absolutne i niezbywalne prawo do przemieszczania się i wolnego wyboru miejsca osiedlenia, a także do życia zgodnie ze swoimi ideałami, o ile nie zagrażają one wolności drugiego człowieka [podkreślenie moje - P.K.].

         Polityczna świadomość i społeczna wrażliwość Tokarczuk zaczynają się i kończą mniej więcej w tym właśnie miejscu: na definicji rdzennie liberalnej, wziętej bardziej chyba z potocznej intuicji niż z Johna Stuarta Milla, a implikującej po prostu przywiązanie do jednostkowej wolności - klasycznie rozumianej wolności klasycznie rozumianej jednostki. “Moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka”. I jakkolwiek intencje Tokarczuk mogą być szlachetne, to należy powiedzieć wprost: Moment niedźwiedzia ani nie przedstawia lewicowej (bądź lewicującej) wizji społeczeństwa, ani nie proponuje refleksji nad problemami kapitalizmu, ani nie stawia tez, które byłyby sprzeczne z liberalnym common sense. Zdrowy rozsądek i zdrowa jednostkowość - to, w pewnym skrócie, program Tokarczuk.

2. Tokarczuk w Momencie niedźwiedzia krytykuje utarte sposoby myślenia i podważa stereotypy; jej książka ma krytyczny potencjał

Gdy czytałem książkę Tokarczuk, większość moich lekturowych skojarzeń kierowała się nie ku Peterowi Singerowi i J.M. Coetzeemu, nie ku zaangażowanym reportażom i nie ku myślicielom, o których autorka pisze, ale ku blogom polityków-celebrytów, jak Janusz Korwin-Mikke czy Janusz Palikot, którzy utrzymują grono stałych czytelników w znacznej mierze dzięki retoryce opartej na intuicjach, zdrowym rozsądku i płytko pojmowanej racjonalności. Każdy ustrój da się wytłumaczyć na przykładzie historii o gospodarzu, który ma krowę, i jego sąsiedzie, który krowy nie ma; dowodem na wyższość kapitalizmu nad socjalizmem (mowa tu bardziej o Korwinie-Mikkem) będzie opowieść o Jasiu, Małgosi i koszyku jabłek, a celowość i zasadniczą wagę patriarchatu potwierdzić może prosty eksperyment myślowy, z którego dowiemy się, że emancypacja kobiet mogłaby nas pozbawić znajomości podstaw klasycznej mechaniki (to akurat przykład autentyczny - wyjaśnienie Korwina-Mikkego brzmi tak: gdyby Newton nie miał wokół siebie kobiet wypełniających swoje “tradycyjne role”, to musiałby sam siedzieć w kuchni i wymyśliłby “polędwiczki Newtona”, a nie fizykę Newtonowską). Tokarczuk proponuje w gruncie rzeczy podobny sposób myślenia, nieco tylko mniej infantylny i naiwny (za to bardziej egzaltowany), nieco bardziej “postępowy”.

 

3. Merytoryczna strona Momentu niedźwiedzia jest dobrze przygotowana, Tokarczuk odwołuje się do wielu pisarzy i filozofów, których interpretuje samodzielnie i wnikliwie

         “Jakby tego było mało”, chciałoby się powiedzieć. Jakby tego było mało, Tokarczuk w swoim zapale popełnia czasem groteskowe błędy - jak wtedy, gdy stwierdza, że pierwotnie (za czasów Mojżesza?) przykazanie “nie zabijaj” odnosiło się również do zwierząt. To w zasadzie nawet nie błąd - wiem, co Tokarczuk chciała powiedzieć; chodziło jej o to, że w jakimś niejasnym “pierwotnym” stanie człowieczeństwa niechęć do zabijania może być widziana jako coś naturalnego i uniwersalnego. A jednak z tego, co napisała autorka Momentu niedźwiedzia, wywodzi się w pierwszej chwili tak kuriozalne wnioski - to wina nieprzemyślanej zupełnie konstrukcji wywodu, skakania od nazwiska do nazwiska, pobieżności i egzaltacji, z którymi pisarka nie potrafi się uporać. W pewnym momencie takich niecelowych (choć zawinionych) przekłamań nawet się nie wyłapuje, następuje swoiste zmęczenie materiału, stępienie słuchu (czy węchu) u czytelnika.

         Kiedy indziej ma się wrażenie, że Tokarczuk konstruuje swoisty “reader bez nazwisk”, ale do tego wrócę nieco dalej.

 

4. “Moment niedźwiedzia” to książka odkrywcza

         Nie chcę tu nawet podnosić już zarzutów o to, że w swoich czytelniczych sprawozdaniach z Coetzeego, Singera czy Judith Butler Tokarczuk jest do bólu przewidywalna, odtwórcza i nieciekawa. Powiedzmy, że broni się argumentem o “popularyzatorskim” charakterze narracji. Jednak znaczna część jej książki wydaje się dramatycznie wręcz nieaktualna - mowa tu nie tylko o wywodach o Uwikłanych w płeć (książka została wydana w Polsce z osiemnastoletnim opóźnieniem, więc przyjmijmy na moment, że autorka - mimo swojego zadeklarowanego feminizmu - czyta ją bez bagażu innych, późniejszych, lektur, na potrzeby wspomnianego “popularyzatorstwa”). Szkic o katastrofie smoleńskiej (a w zasadzie o społecznych reakcjach tuż po katastrofie) wydaje się zupełnie nieprzystający do polskiej rzeczywistości społecznej już w dwa lata po rzeczonej katastrofie. Najbardziej kuriozalna okazuje się jednak impresja z seansu pierwszej części Matriksa: rozważania o rzeczywistości alternatywnej, subiektywnym wymiarze prawdy, zbiorowych złudzeniach, “przebudzeniu” i buddyjskim wymiarze filmu zostały już przerobione wiele razy przez myślicieli zarówno ciekawszych, jak i mniej ciekawych niż Olga Tokarczuk. Ta ostatnia nie mówi o filmie nic nowego (nic nowego dla nas, dzisiaj, w tym miejscu) - ale szczyt groteski osiągamy, gdy w książce pada zdanie: “Mój zachwyt wzbudziły też efekty specjalne doprowadzone do artystycznej maestrii”. Nie dość, że ta fraza brzmi jak z licealnej rozprawki, to przypominam, mówimy o Matriksie - 13 lat po jego premierze - kiedy “efekty specjalne rodem z Matriksa” funkcjonują jako coś w rodzaju obiegowego komunału.

         Dlaczego pisarka opublikowała ten tekst w niezmienionym kształcie, nie próbując nawet powiedzieć czegoś nowego? Przypuszczam - acz może brakuje mi w tym momencie dobrej woli i życzliwości dla autorki - że Tokarczuk (bądź jej wydawca) chciała pokazać, że “już wtedy” wiedziała, z jak ważnym tekstem kultury ma do czynienia. Próbuje w ten sposób legitymizować siebie jako autorkę, publicystkę, myślicielkę? Może. Może źle oszacowała swoją pozycję, miejsce w polskiej literaturze, autorytet - zakładając, że czytelnika zainteresuje, “co Tokarczuk miała do powiedzenia tuż po premierze Matriksa” (tak, jak fascynujące byłyby dopiski na marginesach książek należących do Gombrowicza czy Białoszewskiego). Może niektórych czytelników takie impresje zresztą zainteresują, chociaż nieskończenie lepiej przystawałyby do formy fabularyzowanej prozy niż “suchej” recenzji. Niezależnie od tego -  świadome przedrukowywanie tak nieodkrywczych, banalnych, błahych tekstów nie świadczy najlepiej o “świadomości twórczej” autorki.

  5. “Moment niedźwiedzia” jest skierowany do polskiego czytelnika

To jeden z ciekawszych momentów lektury Momentu niedźwiedzia. Pod koniec książki czytelnik znajduje potwierdzenie intuicji, która towarzyszy mu mniej więcej od połowy lektury: że książka Tokarczuk jest wprost skierowana do kogo innego, a konkretnie - do czytelnika obcojęzycznego. Choć napisany po polsku, Moment niedźwiedzia brzmi czasem jak przekład z angielskiego, a czasem - i to już znacznie gorzej - jak książka z góry przeznaczona na tłumaczenie. Przytoczmy kilka fragmentów:

Do II wojny światowej Polska była krajem wielokulturowym i wielojęzycznym. (...) Nie jest wcale przypadkiem, że wielcy mistrzowie języka polskiego brali się z kresów polszczyzny. (...) Na polsko-żydowskim pograniczu kulturowym wyrosła ponadto wspaniała poezja. Odwołujące się do baśni i ludowych podań, zanurzone w języku [sic! - P.K.] i obfitujące w fenomenalne neologizmy (a przez to, niestety, właściwie nieprzetłumaczalne) ballady Bolesława Leśmiana oraz pełna genialnych skojarzeń, językowych gier i humoru, błyskotliwa polszczyzna Juliana Tuwima to tylko jej najznamienitsze i najbardziej znane przykłady.

Kanał telewizyjny Kultura przywołał natychmiast adaptację “Dziadów” Adama Mickiewicza, romantycznego poety (...)

      Lekturze takich ustępów towarzyszy wrażenie dziwnego odrealnienia, nieprzystawalności, atopii; czytelnik może poczuć w zasadzie, że to tekst przeznaczony do wewnętrznego obiegu wydawnictwa, szkic roboczy, który - chociaż merytorycznie gotowy - czeka jeszcze na pracę zespołu tłumaczy.

         Nie chodzi o tematykę esejów Tokarczuk. To, że można pisać o polszczyźnie w sposób odkrywczy dla polskiego czytelnika, jest oczywiste; jednak nie chodzi tu też o odkrywczość. “Odrealnienie” jest spowodowane nie selekcją faktów, nie elementarnym poziomem przekazywanych przez Tokarczuk informacji - ale raczej czymś, co można by nazwać “tonem” albo “formułą”; mam na myśli serię drobnych dodatków i naddatków semantycznych, wstawek, mniej naturalnych (chociaż dopuszczalnych) form, niepotrzebnych peryfraz, które razem budują wrażenie, że czytelnik czytający po polsku jest nie tyle nawet obserwatorem “z boku” (co mogłoby być jeszcze zamierzeniem autorki), co po prostu niewłaściwym targetem.

         Nie widzę nic kontrowersyjnego w twierdzeniu, że literatura nie powinna mieć targetu w ogóle; ale to znów osobna kwestia. Trudno powiedzieć, czy Moment niedźwiedzia będzie przetłumaczony jako samodzielna książka, czy też poszczególne eseje zostaną rozproszone w różnych tomach przekładów - jednak to, że Tokarczuk będzie tłumaczona jeszcze nieraz, nie ulega wątpliwości. Tym bardziej lekceważące (w stosunku do potencjalnego odbiorcy) wydaje się to targetowanie na czytelnika obcojęzycznego. Powstaje wrażenie, że “Moment niedźwiedzia” trafia do polskiego czytelnika przypadkiem - albo niejako “na przechowanie”; stajemy się nawet nie pośrednikami, ale magazynierami w składzie towarów przeznaczonych na eksport.

         To może daleko idące wnioski; wydaje mi się jednak, że jeśli Tokarczuk odkrywa coś w swoich “impresjach wokół polszczyzny”, to chyba przede wszystkim fakt, że na autorze tłumaczonym na języki obce ciąży dodatkowa odpowiedzialność - nie tylko wobec obcojęzycznych, ale i rodzimych czytelników.

6. Jeśli nawet Olga Tokarczuk sięga po uproszczenia i przejaskrawienia, to trafia ze “słusznym” ideowo przesłaniem do wielu osób

         O Momencie niedźwiedzia rozmawiałem z kilkoma osobami zaangażowanymi w promocję tej książki (lokalnie - we Wrocławiu - i w skali ogólnopolskiej). W toku niemal każdej rozmowy pojawiał się argument, który zawieszał lub unieważniał spór o to, czy książka Tokarczuk jest “dobra literacko” bądź “wnikliwa filozoficznie” (do tego, że nie jest, nie trzeba było nikogo długo przekonywać). Mianowicie: “Moment niedźwiedzia” sprawdza się rzekomo w celach dydaktycznych, popularyzatorskich, trafia ze “słusznymi” koncepcjami do wielu osób, również tych, które nie potrafią samodzielnie poruszać się w gąszczu zagadnień etycznych, filozoficznych, politycznych czy społecznych.

         Nie chcę się w tym miejscu kłócić, czy takie podejście ma z zasady katastrofalne skutki zarówno dla “samej literatury”, jak i dla jej “ideowego przekazu” - prawdopodobnie ma. Interesuje mnie teraz jednak coś innego.

         Uważam, że Tokarczuk stworzyła - celowo bądź bezwiednie, w Momencie niedźwiedzia lub jeszcze wcześniej, choćby w Prowadź swój pług przez kości umarłych - taki tryb lektury, który neutralizuje wysuwane pod jej adresem zarzuty, a jest szczególnie kuszący dla czytelników, którzy w jakiś sposób czują się “lepsi” czy po prostu bardziej oczytani od odbiorców typowej literatury środka. Gdy autorka wspomina o Peterze Singerze czy Judith Butler, w wyraźny sposób - przerywając swój wywód, mitygując się, wtrącając dygresje - stara się puścić oko do tych, których naiwna i hiperentuzjastyczna prostota jej refleksji mogłaby jednak zrazić. Jeszcze gorzej jest tam, gdzie Tokarczuk tworzy swoisty “reader bez nazwisk” (jak choćby we wspomnianym “heterotopijnym” rozdziale), to znaczy rozpisuje w quasi-prozatorskiej, swobodnej narracji rodzaj wprowadzenia do konkretnych teorii społecznych i koncepcji filozoficznych, niejako w formie znanej właśnie z anglosaskich przewodników po ideach - z tym, że unika odwołań, cytatów, przywoływania nazwisk. Wrażenie jest niezwykłe: obcujemy ze zbiorem haseł i postulatów, które ewidentnie nie pochodzą od Tokarczuk (wszak ona sama nie przypisuje sobie autorstwa), a ukrywanie ich genezy staje się jakimś przedziwnym zabiegiem dydaktycznym, który ma zmobilizować nas chyba do “naturalnego” myślenia i “nieprofesjonalnego” czytania. Zamiast tego jednak na każdym kroku zauważamy w Momencie niedźwiedzia działanie sprawnego lekturowego mechanizmu, który ma oddzielić wiedzących od niewiedzących, oczytanych od nieoczytanych. Paradoksalnie, właśnie dzięki temu, że to wrażenie jest tak wyraźne i towarzyszy odbiorcy przez cały czas, gros czytelników “profesjonalnych” będzie przez palce czy z przymrużeniem oka patrzeć na groteskę, egzaltację i naiwność Momentu niedźwiedzia - książka wszak dowartościowuje ich zaangażowanie, doświadczenie i obycie, acz tylko pod warunkiem, że zgodzą się nie być jej właściwym targetem (wracamy bowiem do tego nieszczęsnego targetu właśnie).

         To, że skłonni jesteśmy stwierdzić w kontekście Momentu niedźwiedzia: “niby wszystko to już wiemy, ale dobrze, że inni się dowiedzą” nie wynika z rzeczywistego potencjału krytycznego książki, ale ze specyficznego sposobu puszczania oka do czytelnika, tworzenia “wewnętrznego kręgu” dla bardziej wnikliwych odbiorców. W tym właśnie miejscu proza Tokarczuk ujawnia swoje elitarystyczne oblicze i bezcelowość, jałowość swojej “popularyzatorskiej” strony.

7. Tokarczuk pozostaje “konkretna” - jej teksty są zakotwiczone w osobistym doświadczeniu - unika niepotrzebnej abstrakcji, nie uprawia pop-filozofii

         O natężeniu kiczu i niezamierzonej groteski w Momencie niedźwiedzia starałem się wspomnieć powyżej; osobno warto jednak powiedzieć o niezamierzonym chyba rozdarciu między dwoma formami czy trybami pisania, z jakich korzysta pisarka.

         U Tokarczuk razi wyczuwalny przeskok między tymi fragmentami, w których zdawkowo i minimalistycznie opisuje swoje doświadczenia z podróży, obyczaje innych kultur, przeczytane książki, etc., a tymi, gdzie przechodzi na płaszczyznę rozważań abstrakcyjnych, stara się łączyć różne teksty kultury, tworzyć uogólnienia, nowe perspektywy i własne koncepcje parafilozoficzne.

         Oskarżenie o pop-filozofię jest w tym kontekście jednym z bardziej łagodnych. Tokarczuk ewidentnie nie radzi sobie z łączeniem ciekawych niekiedy anegdot i spostrzeżeń z rzekomo “wnikliwymi” komentarzami, które wyglądają np. tak:

Od bardzo dawna niepokoi mnie to słowo - rzeczywistość. Cóż to jest rzeczywistość? Czy jest to coś, co dzieje się obok nas, niezależnie od nas, a my tylko “bierzemy w tym udział”? Czy przypomina może śpiew w chórze (...)? A może jest to ciężka i świadoma praca - mediów, dziennikarzy, historyków, artystów i polityków, której efekty nigdy nie są uchwytne “tu i teraz”, ale zawsze tylko “tam i potem”, chwilę dalej w czasie jako interpretacja, nigdy fakt?

         Powyższy fragment jest poprzedzony bardzo ciekawą opowieścią o tym, jak mieszkańcy Barda - miejscowości, którą Tokarczuk umieściła w opowiadaniu Bardo. Szopka - zaczęli dowodzić, że opisane przez autorkę fikcyjne zdarzenia miały miejsce w rzeczywistości - niejako “uwiarygodnili” czy “urzeczywistnili” fikcję.

         Pisarce nie pomaga rozemocjonowanie na granicy gorączki (”na samą myśl o upchaniu obierzyn z ogórka razem z plastykowymi torebkami robi mi się słabo”). Zdawałoby się jednak, że świadoma swojego warsztatu prozaiczka - szczególnie sięgająca po niekonwencjonalne formy literackie - będzie starała się albo unikać ostrych przeskoków między bardziej “prozatorską” i bardziej “filozoficzną” stroną swojej książki, że pozwoli im się harmonijnie ułożyć i współgrać; nic z tego. To, co ogólne, odcina się od szczegółowego, abstrakcyjne od konkretnego, “opisowe” od “refleksyjnego”, a ich nieprzystawalność rodzi dyskomfort bynajmniej nie z gatunku tych, które da się interpretować jako wyzwanie rzucone czytelnikowi. Pożytek jest jeden: łatwo oddzielić to, co u Tokarczuk czyta się z pewną przyjemnością (suche sprawozdania, przytoczone anegdoty) od całej reszty (czyli zdecydowanej większości Momentu niedźwiedzia).

***

        Moment niedźwiedzia widzieć można jako porażkę (nadal) obiecującej pisarki, jako przejaw mniej wartościowego twórczego misreading ważnych autorów, jako nieudaną próbę formalnego eksperymentu. Można wreszcie widzieć nową książkę Tokarczuk jako przedwczesny (lub w ogóle niepotrzebny) zbiór “tekstów rozproszonych” - odwołujący się do autorytetu, dorobku i pozycji autorki. To ostatnie założenie pozwala wynieść z lektury tej książki przynajmniej jakiś pomysł na czytelniczy, krytycznoliteracki spór - pytanie brzmiałoby: czy Tokarczuk ma autorytet, dorobek i pozycję, które uzasadniają wydanie tej książki przy całej promocyjnej pompie? Kim jest dla nas Olga Tokarczuk, laureatka NIKE?

         Prostotę refleksji, naiwność, nawet nieznośny miejscami patos można Momentowi niedźwiedzia wybaczyć. Jednak od formuły “rozproszonych impresji”, gdy odwołuje się do niej znana i “zawodowa” pisarka (a nie celebrytka spisująca biografię), czytelnik może wymagać przynajmniej jednej rzeczy. Da się ją opisać na kilka różnych sposobów: chodzi o doskonałość stylu, finezję “warsztatu”, przyjemność lektury. Tymczasem w nowej książce Tokarczuk nie ma tego w ogóle - dominują groteska, niezamierzony komizm, toporne konstrukcje myślowe. Moment niedźwiedzia jest po prostu źle napisany; i nie za bardzo chce się wierzyć, że nowa Tokarczuk to ta sama autorka, która znajduje się w czołówce ulubionych twórców choćby Przemysława Czaplińskiego.

         Przyznam, że od pierwszego spotkania z tą książką nie wierzyłem jej entuzjastycznym recenzjom - spodziewałem się po Tokarczuk nie tyle wnikliwej i błyskotliwej krytyki wywracającej podstawy naszego myślenia o świecie i literaturze, co właśnie spektakularnego misreading, z którym mógłbym się nie zgadzać, ale które uderzałoby pasją i zaangażowaniem, zasługując jednocześnie na gorącą polemikę. Polemizuję tymczasem bardziej z tymi, którzy skłonni byliby szukać w Momencie niedźwiedzia drugiego dna; w samej książce znajduję dużo taniego entuzjazmu, nieprzemyślane zabiegi konstrukcyjne, stylistyczne koszmarki i lekceważący w gruncie rzeczy stosunek do czytelnika. Tokarczuk jest dla mnie coraz bardziej fenomenem kulturowym, a coraz mniej - poważną pisarką.

O. Tokarczuk, Moment niedźwiedzia, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2012, s. 192.