Poniższy tekst został napisany jako polemika z artykułem Karoliny Gębskiej opublikowanym na portalu „Krytyki Politycznej”. Redakcja „Dziennika Opinii” odmówiła jego publikacji w tym kształcie.
To ciekawe, że głos w sprawie rasistowskich sformułowań w literaturze dla dzieci (rasistowskich bez cudzysłowu – zgadzam się z tym, że w klasycznych książkach dla najmłodszych takowe się znajdą) pojawił się akurat w „Dzienniku Opinii” Krytyki Politycznej. Rozumiem oczywiście, że artykuł Karoliny Gębskiej – poza swoją częścią sprawozdawczą – jest wyrazem indywidualnej opinii; jednak proponowane przez nią „przepisanie” takiej czy innej książki – łagodzące obraźliwe sformułowania – kojarzy się nieuchronnie z dietetyczną colą w opisie Slavoja Žižka. Nie chcę uruchamiać tu wszystkich žižkowskich i psychoanalitycznych kontekstów – uważam jednak, że sprzeciw wobec rzekomego „fetysza autentyzmu” jest wyrazem innego, bardziej zgubnego fetyszyzmu.
Większa część artykułu Gębskiej jest rzetelnym sprawozdaniem z toczącej się w Niemczech dyskusji wokół rasistowskich słów i sformułowań użytych w klasycznych książkach dla dzieci – i wokół możliwości zmiany, sparafrazowania, względnie usunięcia „obraźliwych” fragmentów. Problem to, jak zauważa zresztą Gębska, nienowy – oprócz przytoczonych przez nią przykładów Lindgren, Tuwima i Sienkiewicza przywołać możemy choćby problematyczne przygody komiksowego Tintina. To dobrze, że rozumiemy żywy i społeczny wymiar literatury – pytanie tylko, czy wiemy, co z nim zrobić. Trudno bowiem zgodzić się z twierdzeniem, że „przepisanie” książek dla dzieci jest odpowiednim sposobem objęcia ich zasadami poprawności politycznej, a to właśnie implicytnie proponuje Gębska w ostatnim akapicie swojego artykułu:
List dziewięciolatki domagającej się cenzury zwrócił uwagę, jak dużą rolę w budowaniu wewnętrznego poczucia godności odgrywają język i literatura. I choć w pierwszym odruchu konieczność zachowania historycznego kształtu tekstów może wydać się nam oczywista, to warto się zastanowić, czy ten fetysz autentyzmu nie przesłania ważnego problemu: tego, że perspektywa mniejszości jest nam w większości wciąż obca.
Po pierwsze: istnieją sprawdzone formy i sposoby omówienia, wyjaśnienia, wreszcie – wyrażenia niezgody na stereotypowe i obraźliwe (rasistowskie, seksistowskie, ksenofobiczne, homofobiczne, etc.) sformułowania znajdujące się w książkach, co do których ogólnej wartości (artystycznej, pedagogicznej, etc.) się zgadzamy. Problem nie w tym, że w książce dla dzieci pada słowo „Murzyn”; problem w tym, że w książkach dla dzieci nie robi się przypisów. Dlaczego? Pewnie dlatego, że dziecko ich nie zrozumie (i faktycznie – nie zrozumie, jeśli ktoś nie pomoże mu zrozumieć), że będzie zawracać rodzicom głowę „bezsensownymi” pytaniami; że książka, która powinna w prosty sposób „pobudzić wyobraźnię” i przekazać pewne wzorce etyczne, skomplikuje, nie daj Boże, dziecięcą wizję świata. Problem nie w tym, że nie osłaniamy najmłodszych czytelników przed „obraźliwymi” sformułowaniami – problem w tym, że odmawiamy im praw przysługujących każdemu czytelnikowi; problem w tym, że infantylizujemy na siłę dzieci.
Ale rzecz nie tylko w przypisach – również we wstępie albo posłowiu, w krytycznym komentarzu, który może być i zawarty w książce, i przekazany przez nauczyciela czy rodzica. To, oczywiście, stwarza pewne wyzwanie: czytając z dzieckiem książkę, która jest przecież w jakimś wymiarze rasistowska, musielibyśmy wyjaśnić, czym jest rasizm w literaturze i dlaczego nie należy ze względu na słowo „Murzyn” skreślać całej książki. A może należy? Jeśli nie należy, to czy potrafimy wyjaśnić, dlaczego?
Dochodzimy do sedna: chęć „parafrazowania” obraźliwych i rasistowskich sformułowań oznacza unikanie problemu – udawanie, że nie ma rasizmu u Lindgren ani Remiego, że książki, które sami znamy z dzieciństwa, są proste, oczywiste i wyłącznie urocze. Ale potrzeba uproszczenia nie wynika z niedorosłości dziecka – tylko z braku lekturowych kompetencji u dorosłego, który nie potrafi pomóc młodszemu, początkującemu czytelnikowi w świadomej, głębokiej lekturze; a ta, poza pytaniami o słownikowe znaczenie tego czy innego pojęcia może zrodzić pytania bardzo poważne, niemal fundamentalne. Nie fetyszyzujemy autentyzmu – raczej przeciwnie, fetyszyzujemy prostotę książek dla dzieci; fetyszyzujemy naiwność.
Osobną kwestią jest wynikające z oczywistych uprzedzeń niedopuszczenie do debaty publicznej przedstawicieli mniejszości – chociaż w żadnej dyskusji o literaturze „tożsamościowe” kryteria nie powinny być decydujące, tu z Gębską wypada się całkowicie zgodzić. Zupełnie inaczej niż ona odczytuję jednak list dziewięcioletniej Ishemy do redakcji „Die Zeit”. Nie jest on dla mnie w pierwszej kolejności wyrazem oburzenia rasizmem słowa „Murzyn”; przede wszystkim, jak sądzę, wynika ze zdziwienia (zaskoczenia, konsternacji), kiedy wyobrażenie o książce jako o czymś dobrym i ciekawym, poznawczo wartościowym, pożytecznym – zawierającym pewną „prawdę o świecie” – zderza się z żywą niezgodą na konkretne słowa. Ale list Ishemy pokazuje wyraźnie, że właśnie w tym momencie rodzi się krytyczne spojrzenie na literaturę – z niezgody, z zestawienia własnych opinii, przekonań czy nawet doświadczeń z pewną prawdą tekstu. Bo literatura, jak zauważa choćby Geoffrey Harpham, zawsze sugeruje, że ma do powiedzenia coś prawdziwego; zawsze pobudza nas podchwytliwymi, zaczepnymi pytaniami: „jest tak, jak mówię, prawda?”; „w tym, co mówię, jest coś prawdziwego, czyż nie?”. Ta sugestia stanowi integralne doświadczenie każdej lektury (żadna realistycznie rozumiana mimesis nie ma tu, oczywiście, nic do rzeczy). Trudno się dziwić, że najmłodszy czytelnik – uboższy w doświadczenia lekturowego od czytelnika dorosłego – jest na nią szczególnie podatny.
Jednak sytuacji opisanej powyżej nie należy unikać – przeciwnie, trzeba wykorzystać ją do rozmowy, do wyjaśnienia problemów, jakie rodzi instytucja nazywana przez nas literaturą. Wcześniej, rzecz jasna, musimy być sami gotowi do konfrontacji z rasizmem Tintina.