Markus Miessen, Koszmar partycypacji, tłum. Michał Choptiany, Fundacja Nowej Kultury Bęc Zmiana, Warszawa 2013.
Istnieją magiczne słowa, które usypiają naszą czujność. Słowa, które należy wypowiadać odpowiednim tonem. Słowa teoretycznie właściwe i praktycznie słuszne. Przykłady takich słów to: inkluzja, partycypacja, demokracja czy konsensus; słowa na równi mile brzmiące, co korumpujące. Mogą one stanowić zarówno podstawę polityki emancypacyjnej, jak praktyk powstrzymujących wyzwolenie, wzmacniających istniejącą strukturę. Może nam się wydawać, że nie ma nic złego w partycypacji, w zwiększaniu udziału, czynieniu systemu wrażliwym na wielogłosowość. Może nam się wydawać, że wszelka praktyka dążąca do zwiększenia partycypacji jest praktyką emancypacyjną. Tymczasem należy być wobec tych magicznych słów podejrzliwym. Mają one tendencje do maskowania aktu niezerwania, braku „nie”, przekształcają „tak”, w „ta-ak” osła. Nieufność wobec wspomnianych magicznych słów, ich problematyczność, ujawnia się w sporach w ramach ruchów radykalnie emancypacyjnych. Najogólniej dotyczą one kwestii udziału, partycypacji/odmowy partycypacji w strukturach władzy, wchodzenia w istniejące hierarchiczne relacje. Poczynając od kwestii strajku po kwestie udziału we władzach lokalnych. Strajk jako sposób wytwarzania innego świata, przez negocjacje, dialog z kapitalistami, zostaje skorumpowany przez spełnienie poszczególnych żądań. Również demokracja uczestnicząca, prezentowana przez niektóre środowiska jako alternatywa dla pseudodemokracji, była krytykowana przez „radykałów” jako forma korumpowania gniewu społecznego i pragnienia radykalnej demokracji. Demokracja uczestnicząca, według nich, jedynie pozornie dawała głos obywatelom: dotyczyła jedynie pewnych kwestii, ramy były narzucone odgórnie. Niekiedy formy takiej partycypacji stanowiły element zarządzania biedą w dwojakim sensie, kontroli biednych przez udział, jak i dania władzy w zarządzaniu nie tyle finansami, ile ich brakiem. Krótko mówiąc, była „samorządnością w ramach prawa”, taką formą udziału, która nie naruszała panujących hierarchii, a przy okazji je utrwalała dzięki pozorowi współrządzenia. Radykałowie wskazują, że inkluzja nie jest zawsze czymś pożądanym, że może stanowić element blokujący jakościową zmianę systemu.
Markus Miessen w swojej książce Koszmar partycypacji kwestionuje wspomnianą tendencję do integrowania, partycypowania, włączania w system. Jego krytyka przebiega dwutorowo: z jednej strony wskazuje na pozorne wersje partycypacji w jej historycznych odmianach; z drugiej przeprowadza analizę na poziomie teoretycznym. Oba poziomy są ze sobą ściśle splecione i wzajemnie się warunkują. Teoretyczne nierozpoznanie „winy” partycypacji, traktowanie jej jako wartości pozytywnej i oczywistej w swoim znaczeniu, umożliwia wykorzystanie jej do konkretnych, nie do końca „dobrych” celów.
Partycypacja okazuje się narzędziem pozwalającym intensyfikować nadzór nad jednostkami. Dzięki niej następuje głębsza interioryzacja dyscypliny. Poza tym jednostka biorąca udział w oficjalnych instytucjach staje się odpowiedzialna za ich kształt i funkcjonowanie. W pozornej partycypacji jednostce pozostaje jedynie odpowiedzialność. Zarządzeniem brakiem budżetu działa w ten sposób, że to obywatele są obciążeni „brakiem”. Następuje neoliberalny transfer – to już nie państwo, politycy czy kapitalizm, ale poszczególne jednostki są aktorami, którzy ponoszą ryzyko własnych decyzji. Miessen stwierdza, że referendum jest dobrym sposobem unikania odpowiedzialności przez polityków. Wskazuje również, że „demokracja partycypacyjna” może być doskonałym narzędziem szerzenia ksenofobii. Partycypacja nie jest niewinna.
Partycypacja tak naprawdę sama w sobie nic nie znaczy, mówi Miessen. Jej polityczne wykorzystywanie stanowi miękkie włączanie w ramy obowiązującej hierarchii. Włączeni mają stać się elementem maszyny, sprawnie działającymi trybikami ułatwiającymi produkcję i reprodukcję zamkniętego systemu. Zasady są już określone, w tym również zasady udziału. Partycypacja jest smarem mającym likwidować tarcia. Lepką mazią pokrywającą pęknięcia i niwelującą jakiekolwiek zgrzyty mogące doprowadzić do rozpadu konsensusu.
Partycypacja w służbie konsensusu staje się narzędziem niebezpiecznym. Miessen sugeruje, że tak jak w ramach konsensusu nie ma już o czym mówić, tak w partycypacji opartej na konsensusie nie ma w czym partycypować. Zostajemy wtłoczeni w iluzję dialogu i udziału. Konsensus jest dla niego stanem stagnacji, uwiądem myśli krytycznej oraz interakcji. Autor Koszmaru partycypacji, nawiązując między innymi do Chantal Mouffe, opowiada się za konfliktem jako elementem umożliwiającym realny dialog i realną partycypację. Według Miessena realna partycypacja ma zawsze charakter konfliktowy. Konflikt jest czymś produktywnym, ujawniającym nowe możliwości i nowe obszary wiedzy:
Konflikt odnosi się do sytuacji antagonizmu lub stanu opozycji pomiędzy przynajmniej dwiema grupami ludzi. Może być to również zderzenie interesów, celów, zdarzeń. Kiedy patrzymy na konflikt jako coś przeciwstawnego niewinnym formom partycypacji, nie powinniśmy go pojmować jako formy protestu czy przekornej prowokacji, ale raczej jako mikropolityczną praktykę, za pośrednictwem której uczestnik staje się aktywnym działaczem usiłującym zostać jednym z czynników w polu siłowym, z którym przyszło mu się zetknąć. W ten oto sposób partycypacja staje się formą krytycznego zaangażowania (s. 118).
Koszmar partycypacji stanowi projekt antagonizujący. Zarówno Miessen, jak i jego książka stają się nomadycznymi maszynami bojowymi, które rozsadzają zastane struktury, utarte sposoby myślenia, by poprzez konflikt odtworzyć ponownie przestrzeń dla negocjowania znaczeń i zasad. Miessen, powołując się na Edwarda Saida, opowiada się za rolą intelektualisty jako wygnańca, nomady, outsidera. Niezakorzeniony, niepoddany dyscyplinie, nie-socjalizowany, amator jest kimś, kto przynosi treści, perspektywy, które nie mogły się uwidocznić w ramach istniejących pól dyscyplinarnych. Jako osoba z zewnątrz, ukazuje arbitralność tradycji, wskazuje na inne sposoby istnienia. Nomada-intelektualista jest już istniejącą alternatywą, jest tym, co zakłóca – jego moc opiera się nie tyle na dystansie, ile na obcości. Intelektualista tego typu przynosi wojnę. Ożywia stłumione głosy. Zmusza do opuszczenia siedziby, porzucenia ciepłych domostw, panujących światopoglądów, które stały się nowymi narzędziami w służbie władzy suwerennej – które rzężą w trybach kontrolujących i dyscyplinujących. Wydaje się kimś, kto psuje zabawę. Narusza sprawne, bezproblemowe trwanie dyskursu. Zakłóca funkcjonowanie maszyny – podważając oczywistości, ukazuje pozorność konsensusu – aż mechanizmy zaczynają trzeszczeć i rozpadać się od tarć. Outsider przynosi owoce – równie soczyste, co – dla systemu – zatrute. Odkrywa skarby, o które wybuchają bitwy, dokonując co najmniej rekonfiguracji Imperiów.
Książka Miessena, chociaż wychodzi od kwestii architektury, może być swobodnie czytana jako praca z zakresu filozofii polityki. Stanowi przykład krytyki, który problematyzuje wspomniane wcześniej kwestie (współ)udziału, ale ich nie rozwiązuje. Autor podejmuje istotne problemy związane ze współczesnym ustanawianiem przestrzeni publicznej i udziału w niej. Rozwiązanie ich lokuje w mikropolityce, w konkretnych praktycznych działaniach.
Wątpliwości i problemy towarzyszące nomadycznej refleksji Miessena są mi bardzo bliskie. Jestem równie sceptyczny wobec praktyk włączających i narzuconych partycypacji. Dostrzegam produktywną i wyzwalającą moc konfliktu. Sam konflikt jest jednak łatwo przechwytywany przez system. Miessen dostrzega, że „nie” bardzo często brzmi tak naprawdę jak „tak”. Pojawia się zatem pytanie, kiedy „zerwanie” ma emancypujący, twórczy charakter? Kiedy konfrontacyjna partycypacja stanowi element produkcji innego, a nie wzmacniania istniejącego kapitalistycznego silnika?
Miessen podkreśla, że demokracja jest procesem. Jest stanem, a nie celem. Autor sugeruje, że mamy do czynienia z nieustannym procesem, negocjowaniem znaczeń, walkami o definiowanie kluczowych pojęć i zasad debaty. Zastanawiające jest, na ile rekonstruowanie poprzez konflikt przestrzeni publicznej obejmuje materialną produkcję życia społecznego. Perspektywa Miessena, chociaż nawiązującą i propagująca praktykę, wydaje się być perspektywą bardzo intelektualistyczną. Problemy społeczne wydają się w niej zredukowane do interpretacji. Problemem jest jedynie zamykanie możliwości negocjowania znaczeń, blokowanie treści i głosów. Same zaś blokady mają charakter dyskursywny, nie zaś materialny w sensie ekonomicznym i (materialnie) produkcyjnym. Nieobecność tego, co materialne/klasowe, może w znacznym stopniu wpływać na ujęcie „konfliktu” i partycypacji. Innymi słowy, to, co określone jest mianem konfliktu, jest sporem pomiędzy tymi, których więcej łączy niż dzieli. Skoro konflikty dotyczą raczej kwestii drugorzędnych, to po pierwsze, czy nie odgrzewa się tu stanowiska Habermasa – tak naprawdę nie ma się o co spierać?; po drugie, jak możliwa jest zmiana jakościowa, przekształcająca całościowe stosunki społeczne? Brak uwzględnienia tego, co materialne/klasowe, prowokuje do pytania, czy wizja nomady-intelektualisty nie jest figurą mniej lub bardziej opartą na przywileju. Nomadzi grupowali się w ramach plemion; to ich hordy, a nie indywidualne osobniki, budziły grozę. Opierając się na samej lekturze Koszmaru partcypacji, trudno powiedzieć kto jest współplemieńcem Miessena. Czy to jeden z indywidualistów, spotykający innych indywidualistów, raczej samotny wędrowiec, niż członek plemienia?
Książka Miessena napisana jest w nomadycznym stylu – łączącym wielość głosów i stosującym zróżnicowaną narrację. Specyficzny kolaż, zapiski i fotografie, widokówki z intelektualnej podróży tworzą interesującą i godną uwagi całość. Chociaż Miessen pisze o poważnych sprawach, to nie obarcza czytelnika ciężkim akademickim stylem. Pomimo tego, że owa relacja z intelektualnej podróży jest pisana z dużą swobodą, nie jest łatwo podążać tropem Missena. Może dlatego, że chodzi o to, aby podążyć własną drogą, do czego zresztą Autor nas zachęca. Po spotkaniu na rozstajach, w nomadycznym obozowisku, po krótkiej dyskusji zwijamy swoje namioty, by ruszyć dalej. Lekko odmienieni.
Oskar Szwabowski