Prezentujemy krótką analizę ruchu Occupy pisaną z perspektywy awangardowego, jeśli chodzi o sposoby politycznej mobilizacji i jej przełożenie na działania, miasta Oakland.
Wielu z nas w Oakland od dawna czuło, że ruch Occupy Wall Street nam nie leży. W czasie, gdy większa część kraju siedziała cicho, niezwykła buntowniczość, regularnie wybuchająca w starciach z policją, zapuszczała korzenie w ulicach Zatoki. Począwszy od niezliczonych protestów przeciwko działaniom policji w odpowiedzi na egzekucję Oscara Granta w pierwszym dniu 2009 roku, przez falę studenckich okupacji przeciwko polityce zaciskania pasa z przełomu 2009 i 2010 roku oraz protestacyjne obozowiska mieszkańców na Glen Cove w 2011 roku, aż po serię interwencji zainicjowanych przez Anonymous/BART w miesiącu poprzedzającym rozpoczęcie działań Occupy Wall Street. W ostatnich latach nasza metropolitalna przestrzeń okazała się być epicentrum walk w całym kraju. „Strefą zero” tych konfliktów było zwykle skrzyżowanie 14 ulicy i Broadwayu w samym sercu Oakland.
Jeśli mielibyśmy podążać za kierunkiem zalecanym przez Adbusters i organizatorów Occupy Wall Street skupionych w parku Zucotti, musielibyśmy rozbić obóz gdzieś w centrum San Francisco, stworzyć przyczółek na wrogim terytorium dzielnicy finansowej. Niektórzy nawet podjęli się tego, próbując iść w ślady rosnącej listy obozowisk rozsianych po kraju niczym archipelag antykapitalistycznego oburzenia. Kolorowy, ale zdezorientowany. Zgodnie z tą logiką, wyłonienie się ruchu w średnich rozmiarów proletariackim mieście nie ma żadnego sensu ani znaczenia.
Celowo wybraliśmy odmienną strategię, opartą na długofalowych planach i wspólnych doświadczeniach niedawnych walk. Ogólnikowe hasła o 99%, sprytne wykorzystywanie sieci społecznościowych, podejrzane postacie biegające w maskach Guya Fawkesa – żadna z tych rzeczy nie odegrała roli w uczynieniu nas awangardą ruchu Occupy. W zbuntowanym Oakland zbudowaliśmy obóz, który był nie tyle przestrzenią wyłaniania się nowego ruchu społecznego, co raczej bezprecedensowym punktem konwergencji już istniejących lokalnych ruchów oraz antagonistycznych prądów, które szukały czasu i miejsca do ataku na państwo i kapitał. Równocześnie jednak nawzajem uczyły się one wzajemnej troski o siebie oraz troski o miast – w sposób tak radykalny, jak to tylko możliwe.
Właśnie ten fenomen zaczęliśmy nazywać Komuną Oakland; tę gęstą sieć bezprecedensowej bliskości i buntu, które jak nigdy dotąd przecinały bariery społeczne, które wydawały się nie do przekroczenia. Była to nasza, jak nazwał to jeden z towarzyszy, „maszyna wojny i maszyna opieki”. Żadnej policji, żadnych polityków, jedynie masa „autonomicznych działań”; Komuna zmaterializowała się na miesiąc w wyzwolonym placu Oscara Granta na rogu 14 ulicy i Broadwayu. Tam jedliśmy razem, razem żyliśmy i zaczynaliśmy uczyć się, czym jest prawdziwa troska, jednocześnie rozpoczynając bezpośrednie ataki na naszych przeciwników: samorząd lokalny, elity biznesu i międzynarodowy kapitał. Kulminacją tych akcji był strajk generalny z 2 listopada oraz związana z nim blokada portu na Zachodnim Wybrzeżu.
Do pewnego stopnia rację mają ci, którzy z perspektywy dekolonizacji krytykują Occupy Oakland ((Program dekolonizacji pojawił się zarówno w Oakland, jak i gdzie indziej, kiedy kolorowi i rdzenni mieszkańcy spróbowali stawić czoło dziedzictwu kolonializmu wewnątrz ruchu Occupy. Po niepowodzeniu głosowania w zgromadzeniu generalnym Occupy Oakland nad propozycją, aby zmienić nazwę ruchu na Decolonize Oakland, Decolonize Oakland publicznie odłączyło się od ruchu Occupy 5 grudnia 2011 roku. Więcej informacji dotyczących podziału można znaleźć w broszurze Escalating Identity: http://escalatingidentity.wordpress.com/)) . Idee Occupy Wall Street oraz ruch 99% stały się problemem, nie rozwiązaniem, kiedy spróbowano zaaplikować je w kontekście miasta takiego jak Oakland, miasta śmierdzącego białą liberalną polityką narzucaną z dystansu zróżnicowanej populacji, która od lat żyje przecież pod policyjnym butem. Tym, czego nie są w stanie zrozumieć (świadomie bądź nie) nasi dekolonizujący towarzysze jest fakt, że bunt, który zaczął się przed ratuszem miejskim na placu Oscara Granta nie ma swoich korzeni w marszu tysięcy uczestników ruchu 99% przez Wall Street 17 września 2011 roku i precedensie założenia obozowiska na Dolnym Manhattanie. Komuna Oakland zrodziła się dużo wcześniej, 7 stycznia 2009 roku, kiedy młodzież wspięła się na radiowozy i zaczęła skakać po ich przednich szybach ku uciesze tłumu. Nazwa odzyskanej tymczasowo przez Komunę przestrzeni, w której rozpoczęły się procesy antykapitalistycznej dekolonizacji brzmi: plac Oscara Granta, nie Wall Street.
Dlaczego więc ostateczne wyjście na powierzchnię oraz realizacja jej prawdziwego potencjału zajęło Komunie niemal trzy lata? Być może potrzebowała czasu, aby dorastać w spokoju, cieszyć się małymi zwycięstwami i kurować się po gorzkich porażkach, takich jak przygnębiający koniec ruchu studenckiego z 4 marca 2010 roku? A może potrzebowała ujrzeć własne odbicie na placach Tharir, Puerta del Sol i Syntagma, zanim zdobyła się na odwagę, aby brawurowo wypowiedzieć wojnę całemu kapitalistycznemu porządkowi. Jedno jest pewne. Pomimo ograniczeń ruchu Occupy Wall Street i reformistycznych tendencji, które uczepiły się ruchu 99% jak kleszcze, fakt, że niektóre ruchy otwartej rewolty gwałtownie rozprzestrzeniały się po kraju, umożliwił nam w Oakland znalezienie politycznej przestrzeni, w której możemy realizować buntownicze marzenia. Musimy to powtarzać: jesteśmy silni tylko wtedy, kiedy nie jesteśmy sami. Ograniczenie Oakland do enklawy oporu w czasie, kiedy reszta kraju siedzi cicho, a nasi towarzysze i towarzyszki z innych miast cieszą się konsumując aktywistyczne porno z naszych ulic, śmiejąc się i odwiedzając nas od czasu do czasu, licząc na doświadczenie niewielkiej dawki prawdziwego działania, sprawiłoby, że stalibyśmy się pogrążeni i odizolowani.
Ostatnie sześć miesięcy było dla całego pokolenia pierwszą szansą zrozumienia tego, co oznacza walka. Walka będąca elementem pleniącego się, skomplikowanego ruchu społecznego, ruchu nieustannie rozszerzającego przestrzeń możliwości i popychającego uczestników ku coraz większej radykalizacji. Wcześniej takie rzeczy zajmowały lata. Ostatnim odpowiednikiem tego, co się dzieje, jest prawdopodobnie pierwsza (i najbardziej ożywiona) fala północnoamerykańskich mobilizacji antyglobalistycznych trwająca od końca 1999 do pierwszej połowy 2001 roku. Również w ruchu antyglobalistycznym pojawiały się reformistyczne programy, takie jak „sprawiedliwy handel” czy „globalna sprawiedliwość”. Jednocześnie jednak kierował się on ku systemowej krytyce globalnej kapitalizmu oraz bojowej praktyce dezorganizacji miejskiej przestrzeni.
Tu kończą się podobieństwa. Zerwanie z przeszłością jest akurat pozytywną stroną ruchu Occupy. Spoglądając ponownie na te upojne dni na przełomie tysiącleci (oraz na następującą po nich zanikające fale protestów przeciwko zjazdom elit), musimy przyznać, że momenty doświadczania i życia walką były rzadkie. Pojawiały się, owszem, podczas masowych mobilizacji przeciw „narodowym wydarzeniom bezpieczeństwa” albo innych działań podejmowanych w miastach na drugim końcu kraju (albo nawet świata). Kontakty nawiązywane w czasie tych protestów były bezcenne, nie można jednak porównywać ich z bliskością, jaka wyrasta z ziaren oporu zasianych zeszłej jesieni w tysiącu miast.
Nie ma sensu nadmiernie fetyszyzować taktyki okupacji, która sprowadza się w gruncie rzeczy do blokad i zaskakujących protestów. Dopiero masowe pojawienie się okupacji przestrzeni publicznej zmieniło sens słowa „opór”. Wyzwalanie i przekształcanie w węzły walk i buntu przestrzeni, które zwykle pod kontrolą policji stanowią element miejskiej infrastruktury generowania bogactwa, jest dla współczesnych amerykańskich ruchów społecznych czymś całkiem nowym. Robienie tego dzień po dniu, zakorzenione w mieście, w którym mieszkasz i umacnianie relacji z sąsiadami oraz towarzyszami, jest przedsmakiem tego, co naprawdę znaczy żyć życie warte przeżycia. Przez tych kilka jesiennych miesięcy Amerykańskie miasta stworzyły nową geografię działań ruchu i rebelii rozpoczynając szkicowanie map powstań i rewolt, które dopiero nadejdą.
W takiej atmosferze rozkwitła Komuna z Oakland. W tych miejscach i momentach, w których Occupy Wall Street wcielało w życie idee przeciwne bezpiecznemu reformizmowi i próbom naprawiania kapitalizmu, ruch był wielki. W miastach i miasteczkach powoływano do życia wspólnoty. Rzecz jasna, ten czas się już skończył. Jednak jego konsekwencje dla milionów, które odczuły solidarność, władzę i wolność będą miały długotrwałe i ważne skutki.
Nie powinniśmy być zaskoczeni, że ruch przechodzi teraz proces dekompozycji, że jesteśmy sami przemierzając po drodze do pracy (czy raczej w poszukiwaniu pracy) puste parki i place, które jeszcze kilka dni temu były głośne, kolorowe i pełne możliwości.
Wielkie ruchy społeczne, które zmobilizował okres antyglobalistycznych protestów, zostały rozbite bądź kooptowane równie szybko, jak powstały. W miesiącach poprzedzających bombardowanie Bagdadu ruch antywojenny wyprowadził na ulice miliony, ale już w czasie wyborów z 2004 roku został włączony w kampanię „Tylko nie Bush”. Ruch praw imigrantów, który eksplodował w trakcie wiosny 2006 roku, szczęśliwie blokując represyjne i rasistowskie prawo HR4437 poprzez zorganizowanie największego protestu w historii USA 1 maja tego roku (protestu będącego niemal narodowym strajkiem generalnym) ((Demonstracje z 1 maja 2006 roku nazywane El Gran Paro Estadounidense lub The Great American Boycott były kulminacją ogólnonarodowej fali mobilizacji, które rozpoczęły się dwa miesiące wcześniej dużymi przemarszami w Chicago i Los Angeles oraz spontanicznymi strajkami w szkołach średnich w Kalifornii oraz innych miejscach. 1 maja na ulice wyszły miliony ludzi, dwa miliony w samym Los Angeles. Całe kwartały biznesowe w dzielnicach imigranckich lub tam, gdzie imigranci stanowili większość pracowników, zostały zamknięte na cały dzień. Stąd niektórzy mówili o “dniu bez imigranta”.)) , został szybko spacyfikowany przez kontrole w miejscach pracy imigrantów i trwające do dziś deportacje. Niedawny ruch przeciw polityce zaciskania pasa, który rozwinął się na kalifornijskich kampusach pod koniec 2009 roku, gwałtownie zradykalizował się jesienią przez okupacje budynków w całym stanie. Jednak już 4 marca 2010 roku ruch został z powodzeniem rozbity przez represje wobec nadmiernie bojowych uczestników oraz wpadnięcie w pułapkę bezsilnych kampanii lobbingu u władz w Sacramento. Tak wygląda właśnie gwałtowny cykl mobilizacji i dekompozycji ruchów społecznych w późnokapitalistycznych Stanach Zjednoczonych.
Co w takim razie zabiło ruch Occupy? Zwolennicy narracji 99% i reakcyjni liberałowie szybko zwalą winę na tych z nas oraz naszych towarzyszy z innych miast, nad którymi powiewa czarna flaga. Powiedzą: „zraziliście masy czarnym blokiem, radykalnymi poglądami na policję i gospodarkę”. Wielu działaczy równie szybko zacznie krytykować złowieszcze konsekwencje zawierania sojuszy, mniejsza, czy chodzi o związkowych biurokratów, pacyfistyczne seminaria, czy organizacje pozarządowe zajmujące się polityką socjalną. Obie te krytyki pomijają fundamentalny czynnik, który do tej pory determinował to, czy udało nam się osiągnąć nasze cele: wszystkie obozy zostały usunięte przez policję. Wszystkie, co do jednego.
Wszystkie wyzwolone przestrzenie, w których mnożyły się rebelianckie związki, pomysły i działania, zostały zrównane z ziemią. Podobnie jak zrównywane z ziemią są slumsy, które stoją na drodze budowie lotnisk, autostrad czy stadionów olimpijskich. Musimy pogodzić się z faktem, że nie odzyskamy naszych obozów. Nie po tym, jak władza ujrzała zaraźliwego wirusa buntu rozprzestrzeniającego się z Oakland i innych punktów oporu Occupy i zdała sobie sprawę, jakim zagrożeniem dla jej porządku mogły się stać wszystkie te namioty, transparenty i ciągnące się do późna w nocy dyskusje.
Różnice między Occupy Oakland a resztą ruchu Occupy nie są już ważne, bowiem ich życie i śmierć były głęboko połączone. Odkąd usunięto obozy, jedna z głównych charakterystyk ruchu Occupy – zgromadzenie – została pozbawiona fundamentów i zaczęła dryfować w stronę nicości. Tak jak dzieje się to z pozbawionymi znaczenia ciałami decyzyjnymi, które nie reprezentują nikogo poza sobą. W Oakland spróbowaliśmy więc nakreślić plany dalszej drogi, która wprowadzić miałaby nas w kolejny etap protestu.
Są na niej: obrony przed eksmisjami, blokady portu, wspieranie pracowników w walce z szefami w różnych sektorach, squatting, a nawet organizowanie sąsiedzkiego grillowania. Wszystkie te praktyki wyznaczają interesujące kierunki i mają swój potencjał. Z drugiej strony, nie będąc częścią wiru społecznej okupacji, skazane są na bycie izolowanymi kampaniami grupek aktywistów. Żadna z nich nie może zastąpić kluczowej roli wspólnego tworzenia buntowniczej tkanki społecznej nasyconej poczuciem przynależności i koleżeństwa, którego jak do tej pory jedynie obozy były w stanie dostarczyć.
Wydarzenia z 1 maja potwierdziły koniec ogólnonarodowego ruchu Occupy Wall Street, ponieważ był to najlepszy moment, by reaktywować okupacje, nikt jednak nie był w stanie tego zrobić. Nigdzie nie było to tak wyraźne jak w Oakland podczas zachodu słońca kończącego dzień pełen marszów, pikiet i starć. Pogłoski krążące od wielu tygodni mówiły o tym, że znów będą stawiane namioty, a obóz odtworzy się wieczorem. Setki funkcjonariuszy prewencji wspieranych przez transportery opancerzone i uzbrojone w broń ostrą oddziały antyterrorystyczne nie ukrywały zamiaru oczyszczenia placu zaraz po tym, jak wszyscy “dobrzy protestujący” popędzą do domów, czyniąc jakąkolwiek ponowną okupację fizycznie niemożliwą. Podobnie było 28 stycznia, kiedy plany okupacji dużego budynku publicznego spełzły na niczym w deszczu granatów ogłuszających i przy 400 aresztowaniach, tak jak 17 marca w parku Zucottiego, gdy marzenia o nowym obozie na Wall Street umarły pod ciosami pałek i w chmurach gazu pieprzowego nowojorskiej policji. Nadzieje na wiosenną ofensywę prowadzącą do nowej rundy odzyskiwania przestrzeni oraz powstawania stref wyzwolonych pojawiły się i przeminęły. A wraz z nimi umarły Occupy Wall Street i Occupy Oakland.
Jeśli ktoś pogodził się już ze śmiercią ruchu Occupy, wydarzenia 1 maja mogły być dla niego imponującym sukcesem tego ruchu. Żaden dzień, który możemy sobie teraz przypomnieć, nie wyzwolił tak zróżnicowanego potencjału buntu w tylu miastach na terenie całego kraju. Od całodniowych walk ulicznych w Oakland, przez blokadę w Los Angeles, pełną odwagi próbę Wildcat March w Nowym Jorku, aż po niespodziewany atak na komisariat policji w dzielnicy Mission w San Francisco, od antykapitalistycznego marszu w Nowym Orleanie po widowiskowe demolowanie przez anarchistów banków i sklepów korporacyjnych sieci w Seattle. Ludzie obecni na ulicach 1 maja nie bali się siłowych konfrontacji z policją i wydawali się być oswojeni z praktyką niszczenia własności. To ważny punkt zwrotny, z którego możemy wnioskować, że charakter i taktyki kolejnego etapu mobilizacji będą różne od tych z ostatniej jesieni.
Jednak równy rytm i dźwięk oporu, którymi rozbrzmiewały obozy Occupy nie pojawiły się. Znów brodzimy w bagnie normalności czekając na dzień spektakularnych działań, tak jak czekali na nań towarzyszki i towarzysze z ruchu antyglobalistycznego i antywojennego. W rejonie Zatoki San Francisco wezwanie do strajku podchwyciły pielęgniarki i załogi promów, wywieszając 1 maja flagi w solidarności z pracownikami portu, którzy opuścili miejsca pracy. Ten akt solidarności jest szczególnie istotny, jeśli wziąć pod uwagę obecny generalny brak poczucia kierunku w całym ruchu. Nie zmienia to faktu, że było to jedynie małe zakłócenie w codziennym przepływie kapitału, zbyt małe, aby przekształcić dzień działań w strajk generalny, jaki widzieliśmy 2 listopada.
Trwamy w okresie niepewności, okresie większego spokoju. Niekiedy udaje nam się przelotnie ujrzeć ducha Komuny w tych wyjątkowych chwilach, w których przyjaciele i towarzyszki skutecznie łamią zasady i zaczynają się organizować, by dbać o siebie nawzajem równocześnie atakując tych, którzy czerpią zyski z masowego ubóstwa. Widywaliśmy go podczas wydarzeń 1 maja, w trakcie dwóch okupacji budynku przy 888 Turk Street w San Francisco lub niedawno na terenie farmy chwilowo wyzwolonej spod władzy Uniwersytetu Kalifornijskiego, zanim przed kilkoma dniami nie doszło do eksmisji przy udziale oddziałów prewencji UCPD. Wraz z wyczerpaniem się impetu jesiennych obozów, zacięte, choć delikatne życie naszej Komuny w coraz większym stopniu zależy od życia buntowniczych relacji, które zawsze stanowiły jej podstawę.
Zadanie stojące przed nami w Oakland i wszędzie poza nim to szukanie nowych sposób życia we wspólnocie. Szybko zbliżamy się do punktu, w którym zapaść ruchu Occupy może pociągnąć Komunę na śmietnik historii. Musimy tchnąć w nasz bunt nowe życie, które nie będzie zależeć od zgromadzenia generalnego Occupy Oakland albo rzeczników ruchu, którzy pojawili się tylko po to, by mówić, nie walczyć. Nie jesteśmy przeciw zgromadzeniom, nie popieramy też odwrotu do kontrkulturowych nisz, które izolowałyby nas od siebie i marginalizowały. Przeciwnie – potrzebujemy więcej zgromadzeń publicznych przyjmujących różnorodne kształty, potrzebujemy eksperymentów z tematyką rozmów, ze sposobami podejmowania decyzji bądź sposobami ich niepodejmowania, z formami uczestnictwa. Potrzebujemy nowych sposobów odzyskiwania przestrzeni oraz nadawania ciągłości rebelii zakorzenionej w niepowtarzalnym środowisku miejskim. Musimy przerwać cykl nieudanych prób okupacji i represji, w którym znalazł się ruch. Przede wszystkim desperacko potrzebujemy utrzymania relacji ze wszystkimi starymi i nowymi towarzyszami, nie możemy pozwolić, by nasze relacje wymarły. Bowiem to właśnie one są życiem naszej Komuny, to one determinują jej zdolność do toczenia skutecznych walk z wrogiem, wszystkich walk, które jeszcze nas czekają.
Maj 2012 Antagoniści z Oakland
przełożyli Maciej Mikulewicz, Krystian Szadkowski zredagował Piotr Puldzian Płucienniczak