Chcąc zrozumieć skąd bierze się brutalność samozwańczych zarządców poznańskich kamienic musimy sięgnąć pamięcią jakieś 10 lat wstecz. Wówczas na fali entuzjazmu związanego z coraz bliższą akcesją do UE oraz taniejącymi kredytami hipotecznymi narodził się rynek nieruchomości w formie, która wydaje się większości z nas generalnie akceptowalna. Trudno się dziwić. Po latach dziewięćdziesiątych, kiedy kredyty mieszkaniowe były beznadziejnie wysokooprocentowane a mieszkań zdecydowanie nie było pod dostatkiem, łatwo dostępne kredyty, m.in. we frankach szwajcarskich, doskonale wpasowały się w potrzeby Polaków.
Wzmocniło to przekonanie, które jest obecnie fundamentem krajowego rynku nieruchomości, iż jedynie posiadanie mieszkania na własność jest godnym zaufania sposobem zabezpieczenia tej fundamentalnej ludzkiej potrzeby. Dopóki trwała hossa na rynku nieruchomości napędzana, z jednej strony rosnącymi zarobkami potencjalnych nabywców i szeroką ofertą kredytową, z drugiej zaś skalą inwestycji deweloperskich, osobom mniej zorientowanym mogło wydawać się, że rynek przynajmniej w tym jednym przypadku był w stanie sobie z czymś poradzić. Licznie powstające wówczas nowe osiedla zmieniały obraz polskich miast wzmacniając to poczucie.
Przekonanie to załamało się wraz z początkiem kryzysu w 2008 roku, kiedy mit o mocnej złotówce legł w gruzach wraz z przeszacowanymi planami firm budujących mieszkania na sprzedaż. Wiele z nich nieśmiało wyciągało rękę w kierunku pomocy publicznej z powodu nieodpowiedzialnego zaangażowania się w oferowane przez banki opcje walutowe – będące najczystszą formą tego, co dziś za oceanem nazywa się „kapitalizmem kasyna”. Na horyzoncie wyraźnie pojawiło się jeszcze jedno niebezpieczeństwo – odblokowana kilka lat wcześniej możliwość odzyskiwania utraconych w okresie PRL nieruchomości przez dawnych właścicieli zaczęła owocować lawiną decyzji o ich zwrocie. Niestety beneficjentami decyzji sądowych nie byli zwykle potomkowie dawnych właścicieli, ale rzesza zaradnych pośredników skupujących za skromne kwoty prawa do odzyskania nieruchomości, często w ilościach hurtowych. Nowi właściciele uzyskiwali prawa własności kamienic często za ułamek ich wartości i przed realizacją poważnych zysków powstrzymywała ich tylko obecność lokatorów, których starano się w wielu przypadkach pozbyć w sposób urągający jakiejkolwiek przyzwoitości oraz jawnie łamiąc najbardziej jednoznaczne normy prawa karnego. Dramat lokatorów z warszawskich kamienic długo odbywał się w ciszy, zostało to przełamane niewyjaśnioną do dziś przez opieszałą prokuraturę śmiercią warszawskiej działaczki lokatorskiej Jolanty Brzeskiej.
Brutalizacja rynku nieruchomości zyskała też trochę nieoczekiwanego sojusznika w postaci samorządowców. Wielu z nich uznało, iż eksmisje trudnych lokatorów do kontenerów będą prostym rozwiązaniem problemu wieloletniego zaniedbania w zakresie zapewnienia lokali socjalnych. Jak zwykle z prostymi rozwiązaniami bywa okazało się ono prostackie i niehumanitarne, jednak jest wciąż forsowane z coraz większym kosztem politycznym i przy coraz większych protestach opinii publicznej. W tym miejscu dochodzimy do punktu, w którym kryminalne i nieludzkie metody zarządców stosunkowo łatwo przejętych kamienic i polskich samorządowców łączą się w jedną niepokojącą całość. Tworzenie atmosfery przyzwolenia na brutalizację metod związanych z egzekwowaniem literalnie pojętego prawa własności oraz budowanie atmosfery pogardy dla osób które nie są w stanie nabyć miejsca do codziennej egzystencji zostało podane niczym zupełna oczywistość. Towarzyszyły temu wywody w duchu emo-korwinizmu użalające się nad trudną dolą właścicieli nieruchomości. Polityka eksmisji i budowy kontenerów wpisały się w ten proces wyjątkowo dokładnie i umocniły przekonanie o tym, że każdy mający problem z mieszkaniem jest w zasadzie sam sobie winien. Miejscy decydenci niestety działają ramię w ramię z ogolonymi na łyso samozwańczymi zarządcami przejętych kamienic – korzystając z budowanego wspólnie spektrum uprzedzeń i stereotypów oraz ordynarnych przekłamań dotyczących polityki mieszkaniowej.
Największe z tych przekłamań dotyczy samego budownictwa komunalnego – bez którego w przeciwieństwie do kosztownej i chaotycznej promocji – trudno wyobrazić sobie dalszy rozwój miasta. Na niewiele zdadzą się efektowne akcje skierowane do zewnętrznych inwestorów oraz dumne pokazywanie dorodnej pyry w irlandzkiej telewizji jeśli perspektywy życiowe młodych poznaniaków będą drastycznie ograniczone przez konieczność aplikowania po kredyty hipoteczne, zjadające przez większość ich aktywności zawodowej sporą cześć zarobków. Pozostawienie podaży lokali mieszkalnych jedynie w rękach komercyjnych pozwoli też na dalsze wzrosty cen, co zdecydowanie nie leży w interesie mieszkańców. Musimy zdać sobie sprawę z faktu, że każde nowe mieszkanie komunalne działa na korzyść niższej wyceny sprzedażowej lokali oferowanych komercyjnie oraz na rynku wynajmu. Innymi słowy budownictwo komunalne czyni miasto bardziej możliwym do życia dla tych, którzy swoją obecnością je budują. Mieszkania komunalne muszą stać się realną alternatywą dla własności, w ten sposób odblokowując potencjał rozwojowy tkwiący w społeczności. Stawiane obecnie przez ZKLZL domy na peryferiach miasta są jedynie żałosnym cieniem tego, co mogłaby zrobić dla rozwoju miasta przemyślana i odważna strategia mieszkaniowa. Chcąc dorównywać Barcelonie czy Strasburgowi – Poznań dumnie brnie w plany budowy getta socjalnego rodem z najciemniejszych okresów południowoamerykańskiego Permabuco.
Jest to jedyna szansa na zatrzymanie tego coraz bardziej drastycznego i destruktywnego obłędu polityki mieszkaniowej, w którym znalazły się polskie miasta z Poznaniem włącznie. Eliminacja kryminalnych zjawisk na rynku nieruchomości jest jednym z największych wyzwań dla polskich samorządów (oraz niepokojąco nieporadnej w tym przypadku policji) i w przeciwieństwie do wysiłku związanego z organizacją wielkich imprez sportowych może faktycznie przyczynić się do poprawy ich prestiżu. Czego serdecznie im życzę.
dr Mikołaj Iwański – ekonomista, filozof