W antykomunistycznej pasji napisał kiedyś Czesław Miłosz: „Jest spadkobiercą ONR-u partia.”. Dzisiaj brzmiałoby to niczym komplement dla PZPR. Jednym z filarów polityki historycznej III Rzeczypospolitej, od samych jej początków, była teza o równoważności moralnej, politycznej oraz historycznej nazizmu i komunizmu. W gruncie rzeczy odwoływano się tutaj do arsenału argumentów stworzonych na początku zimnej wojny w USA, w szczególności do pojęcia totalitaryzmu, tym bardziej poręcznego dla amerykańskiej racji stanu tego okresu, że odwoływali się doń intelektualiści nie związani bezpośrednio ani z administracją USA, ani z polityczną prawicą. Na antytotalitarnym sztandarze znaleźć można było Hannah Arendt (wersja dla humanistów), Karla Poppera (wersja dla twardo stąpających po ziemi), wreszcie Frydrycha Hayeka (wersja dla wolnorynkowców do zastosowania do wyboru z pierwszym lub drugim modułem). I nie chodzi tutaj o polonocentryzm, o to, że mieszkańcy Polski zostali szczególnie okrutnie doświadczeni przez stalinizm a w mniejszym stopniu przez nazizm. Z danych opublikowanych przez Instytut Pamięci Narodowej w 2009 roku wynika, że stosunek ofiar okupacji niemieckiej do okupacji radzieckiej wynosi 97.3% do 2,7%, co znaczy, że ponad 5 600 tysięcy obywateli polskich zginęło pod niemiecką okupacją, a pod radziecką około 150 tysięcy. Oczywiście wiele zmienia tu osławiona „nadreprezentacja” ofiar żydowskich po stronie niemieckiej okupacji. Nawet jeśli uwzględnić „etnicznie polskie” ofiary (wykluczanie lub wkluczanie ofiar Zagłady do ogółu polskich ofiar, to prawdziwy festiwal polityki historycznej), to proporcja wygląda także dość imponująco: 2900 tysięcy do 150 tysięcy, co oznacza, że polskie ofiary stalinizmu stanowiły około 5% (( W. Materski, T. Szarota. Polska 1939–1945. Straty osobowe i ofiary represji pod dwiema okupacjami. (IPN) Warszawa 2009, s. 9.)) . Nie warto nawet wspominać o tym, o czym wiedziało kiedyś (za czasów totalitarnej propagandy) każde dziecko, że ofiar polskich byłoby znacznie więcej (a żydowskich nieco więcej, bo nazistom nie starczało już kandydatów na ofiary) gdyby nie zwycięstwo Związku Radzieckiego nad nazistowskimi Niemcami. Na podziw zasługuje taka uniwersalistyczna perspektywa, szczególnie w dobie panującej polityki historycznej, która wszak chełpi się tym, że służy narodowym interesom. Wygląda zaś no to, że według wielu ludzi polskiej prawicy interesowi narodowemu służyć ma właśnie rehabilitacja faszyzmu.
Na naszych oczach faszyzm staje się „mniejszym złem”, owszem winnym, ale już tylko „błędów i wypaczeń” – mamy do czynienia z negatywem dyskursu neostalinowskiej apologii stalinowskich zbrodni. Tym razem to sam antykomunizm wystarczy za usprawiedliwienie niczym łaska uświęcająca u protestantów. Faszystów mamy pewnie niewielu i skupieni są raczej w okolicach MW, ONR i NOP (czyli w sumie nie jest ich tak mało), za to rośnie grono kibiców (nomen omen) faszyzmu. Kibic faszyzmu po prostu mu kibicuje i poczuwa się z nim do solidarności. Oczywiście w walce z komunizmem (lewactwo zaś, to w Polsce kategoria tak szeroka, że i Michnik się zmieści). Kiedyś Wieczorkiewicz, dziś Zychowicz ze swadą rekomendują polskim władzom antykomunistyczny sojusz z Hitlerem… sprzed 70 lat. Na Marszu Niepodległości skandowano gromko „precz z komuną!” – wspólnie faszyści, konserwatyści, wierni Kościoła i niepodległościowcy, a do tego pisarze, piosenkarze, politycy i dziennikarze. Niepostrzeżenie dyskurs o równoważności stalinizmu i faszyzmu, zamiast występować w roli oskarżycielskiej wobec komunizmu, stał się dyskursem apologetycznym wobec tego pierwszego. Minister Gowin wie przecież dobrze, że Krytyka Polityczna to większa ekstrema niż ONR.
Nie chodzi o utyskiwanie, straszenie i ogólnie liberalne biadolenie. Chodzi o pytanie skąd właściwie w Polsce te ciepłe uczucia dla faszyzmu, a nawet dla jego nazistowskiej wersji? W co to jest gra? Po diabła polskiej prawicy faszyzm? Jaka ekonomia libidalna za tym stoi, nie mówiąc już o celu politycznym. Liberałowie, którzy hołubią święty obrazek demokracji liberalnej, biją na alarm, lecz jest to raczej jałowe bicie piany – zdecydowana większość obywateli, jeśli w ogóle darzy demokrację liberalną ciepłymi uczuciami (co wcale pewne nie jest), to są to uczucia letnie, nie mające mocy mobilizującej. Lewica zareagowała zgodnie z historycznym etosem, blokując przed kilku laty jawnie nazistowskie marsze na ulicach Warszawy. Jedyne co uzyskała, to jednolity front faszystów, integryzmu katolickiego i tego wszystkiego co uważa się w Polsce za prawicę. Polscy faszyści, którzy do tej pory z sukcesami agitowali wśród kibiców piłkarskich, zyskali nagle zgoła innych kibiców – posłów, dziennikarzy i artystów. Wydaje się, że sami byli tym nieco skonsternowani, ale ostatecznie dostrzegli szanse. Wywiady w programach o najwyższej oglądalności, kontakty, które można na różne sposoby dyskontować, nowe możliwości rekrutacji – trudno byłoby tym wszystkim wzgardzić. Piotr Farfał, przypomnijmy – były (?) nazista a potem 28-letni szef telewizji publicznej, nie był wyjątkiem lecz przecierał szlaki. Odpowiedzią obozu Platformy na tę sytuację było głosowanie całego klubu za uchwałą oddającą hołd Narodowym Siłom Zbrojnym z 9 listopada oraz złożenie 11 listopada przez prezydenta Komorowskiego kwiatów pod pomnikiem Romana Dmowskiego. Kaczyński zaś gromko zapowiedział działania służące repolonizacji.
Wydarzenia te są, rzecz jasna, skutkiem prowadzonej od 20 lat polityki historycznej, czyli zakrojonego na szeroką skalę, organizowanego przez państwo (IPN) rewizjonizmu historycznego oraz nacjonalistycznej propagandy historycznej. Tyle na poziomie symbolicznym. Czy istnieją jednak także społeczne przesłanki dla owej zawrotnej kariery, którą robią w Polsce faszystowskie idee i wrażliwości? Czy istnieje społeczny wehikuł dla tej ekspansji? Innymi słowy, czy symbolika nacjonalistyczna i faszystowska jest zdolna dostarczyć języka opisu świata dla realnych konfliktów społecznych, obwinić obcych o krzywdę i wyzysk i w ten sposób budować polityczny oręż? Oczywiście to się już do pewnego stopnia dzieje, ale jaki jest potencjał tej strategii? Do tej pory bowiem dyskurs skrajnej prawicy zdobywał sobie, co prawda, dużą sympatię, a także poparcie w wyborach, lecz nie wykazywał siły społecznej mobilizacji. Wydaje się, że dzisiaj ją właśnie zyskuje.