(Tytuł za intensywną namową i poręczeniem redakcji)
Z systemem nagród literackich w Polsce są liczne problemy – z tak postawionym twierdzeniem nie kłóci się dzisiaj chyba nikt: ani autorzy w owym systemie ignorowani, ani jego ostateczni beneficjenci (bo na nagrodę czekają zwykle latami, nierzadko przymierając w tym czasie głodem), ani krytycy (zirytowani tym, że ich rozpoznania rzadko przekładają się na werdykty kapituł), ani sami jurorzy (wśród których znajdziemy najbardziej konsekwentnych krytyków nagrodowego systemu). O mankamentach systemu trochę się pisze – przypomnijmy na przykład głośny tekst Anny Kałuży w Małym Formacie („Zwiędłe laury instytucji”, http://malyformat.com/2017/08/zwiedle-laury-instytucji/) – a przede wszystkim dyskutuje się o nich niemal bez przerwy w kuluarach życia literackiego, zwłaszcza w trakcie tak zwanego „sezonu nagrodowego”.
Uwagę na podstawowy problem z nagrodami zwrócili w zeszłym tygodniu – mocnym, wspólnym gestem – trzej poeci nominowani do tegorocznego Silesiusa za debiut: Maciej Bobula, Jan Rojewski i Michał Domagalski. Wyróżnienie otrzymał ostatecznie Bobula – ale zamiast zgodnie z konwencją podziękować po prostu ze sceny jurorom i przyjąć czek na 20 tysięcy złotych, wspólnie z Rojewskim i Domagalskim ogłosił, że cała trójka jeszcze przed ogłoszeniem werdyktu postanowiła podzielić się kwotą po równo – niezależnie od tego, który z nich ostatecznie „wygra”. Bobula odczytał też krótkie, przygotowane wspólnie zawczasu przemówienie, przypominające o tym, jak zasadniczo niesprawiedliwy, krzywdzący i szkodliwy dla całej sceny literackiej jest system, który promuje skrajne rozwarstwienie między autorami – nagradzając dużymi kwotami pojedyncze osoby, a zostawiając całą resztę bez systematycznego materialnego wsparcia.
Głos Silesiusowych nominowanych jest ważny, potrzebny i zyskał chwilowo duży rozgłos – nie tylko w mediach społecznościowych i lokalnej Wyborczej, ale też we wrocławskim ratuszu: prezydent Jacek Sutryk zdecydował się spontanicznie podnieść wysokość nagrody za debiut, dodając do części każdego z trzech autorów kwotę równą medianie zarobków w kraju. To miły gest, który sam z siebie oczywiście nie zmienia fundamentalnie sytuacji młodych poetów w Polsce, ale daje środowiskowej krytyce systemu jakiś rodzaj mainstreamowej legitymizacji. Nie powinniśmy pozwolić, by potencjał wspólnego gestu Bobuli, Rojewskiego i Domagalskiego – jako początku realnej zmiany – po prostu się zmarnował i rozproszył. Jakkolwiek patetycznie to nie zabrzmi: na całym środowisku ciąży obowiązek przynajmniej podtrzymania dyskusji, którą rozpoczęli nominowani.
***
Może należałoby więc powiedzieć, że problem z nagrodami dotyczy – w pierwszej kolejności – codziennego utrzymania twórców w najbardziej przyziemnym wymiarze. Chodzi naprawdę o kwestię przeżycia „do pierwszego” raczej niż sprawy prestiżu, uznania czy środowiskowych rywalizacji. Zdecydowanej większości polskich poetów – nawet tych najbardziej uznanych przez krytykę – nie obejmuje żaden system materialnego wsparcia. Stypendiów jest mało (i zwykle nie są sprofilowane konkretnie pod poetów czy nawet pisarzy w ogóle, przez co konkuruje się o nie z artystami z najróżniejszych mediów i dyscyplin), przyznawane są na krótki okres i oferują raczej utrzymanie na absolutnie podstawowym poziomie niż możliwość odłożenia małych choćby oszczędności. Zatrudnienie w szeroko rozumianym „zawodzie”, to znaczy na jakimkolwiek miejscu związanym choćby luźno z literaturą, jest – w zależności od miasta i roku – albo bardzo trudne, albo zwyczajnie niemożliwe: etatów w literaturze jest mało, ich liczba zmniejsza się wraz z każdym nieprzedłużeniem dotacji dla kolejnego periodyku, w istniejących redakcjach rotacja pokoleniowa jest coraz wolniejsza, a stanowiska w innych instytucjach kultury często podlegają logice towarzyskich i politycznych układów (przytoczmy choćby przykład Wrocławskiego Domu Literatury, który pomieścił tylko nominalnie związanych z literaturą „spadochroniarzy” spoza Wrocławia – w tym siostrę aktualnego Prezesa Rady Ministrów – ale już niekoniecznie lokalnych twórców i aktywistów). Co więcej, problem z utrzymaniem dotyczy nawet nominalnych „beneficjentów” systemu nagrodowego, to znaczy laureatów – na jeden „dobry” rok przypada bowiem zwykle kilka głodówkowych.
Innymi słowy, niemal wszyscy poeci niemal przez cały czas muszą wykonywać „właściwą” zarobkową pracę, a pisaniem zajmować się po godzinach. Nagrody trafiają do – dosłownie – kilku osób rocznie.
Konsekwencje są proste, acz fundamentalne. Mówiąc wprost: skazujemy poetów na bycie hobbystami, a poezję – na traktowanie jej (przez szersze społeczeństwo, w dyskursie publicznym etc.) jako hobby. Nagroda literacka, choćby i wynosiła pół miliona złotych, będzie w tej sytuacji zawsze przypominać ostatecznie nagrodę za największą wyhodowaną dynię albo największą liczbę zjedzonych hot dogów.
Nie mówiąc już o tym, że to oczywiście jedna z tych sytuacji, gdzie Polska mniej wielkomiejska, tak zwana „powiatowa”, poszkodowana jest nieproporcjonalnie bardziej od Polski wojewódzkiej i metropolitalnej. Im dalej od centrum, tym mniejsza liczba tych, którzy na etat okołoliteracki – choćby i kompletnie nietwórczy – są w stanie załapać się bez przeprowadzki. I jasne, że potem autorzy z dużych miast objeżdżać muszą regularnie mniejsze miejscowości w ramach „promocji kultury w regionie” czy „promocji czytelnictwa” – bo istniejący system „wygrany bierze wszystko” promuje scentralizowany model kultury. To mechanizm znany nie od dziś – czy to w skali kraju, czy świata – centrum regularnie drenuje peryferie, by potem ostentacyjnie „wspierać je” w ramach programów pomocowych.
***
Innymi słowy, problem z nagrodami – ze względu na to, że istnieją w próżni, to znaczy w sytuacji praktycznego braku regularnego wsparcia dla autorów – polega trochę na efekcie domina: nagrody stały się dla nas tak centralne, że ich złe funkcjonowanie pociąga za sobą szereg negatywnych konsekwencji. Moglibyśmy wymieniać je długo. Brak zabezpieczenia materialnego, codzienna prekarność życia i brak poczucia stabilności powoduje, że zdecydowana większość poetów (i pisarzy w ogóle) żyje w ciągłym stresie – nie są w tym oczywiście odosobnieni, prekaryzacja rynku pracy powoduje stres i problemy psychiczne w coraz większym segmencie populacji – ale jeśli zależy nam (jako – powiedzmy – społeczeństwu, jako – powiedzmy – uczestnikom języka) na dobrej literaturze, na dobrej poezji, to trzeba jednak instytucjonalnie ugruntować założenie, że praca w literaturze w szczególny sposób się z tym poziomem stresu kłóci.
W systemie wsparcia opartym o mniej czy bardziej arbitralne „nagrody” do stresu dokłada się jeszcze ostra środowiskowa konkurencja, nieuchronne w sytuacji intensywnej prekaryzacji narastanie zazdrości i zawiści. Poeci – powiedzmy to wprost – nie są zwykle najlepsi w codzienne międzyludzkie interakcje. Niektórzy z najbardziej utalentowanych autorów są wręcz wyjątkowo, absurdalnie nieporadni w tym obszarze; to zjawisko ma długą i szlachetną tradycję. Środowisko literackie potrafi wywołać problemy i konflikty z niczego – co nie znaczy jednak, że system nagród powinien takie tendencje aktywnie wspierać. Z megalomanią, nadwrażliwością i chronicznym poczuciem niedocenienia łatwiej uporać się przy poczuciu pewnej stabilności materialnej, wsparcia i – może przede wszystkim – udziału w relatywnie egalitarnej wspólnocie. Niech poeci rywalizują o prestiż i uznanie, nie pieniądze na czynsz.
Może pomogłoby, gdybyśmy wszyscy na sprawę spojrzeli tak: poezja danego języka jest dobrem wspólnym wszystkich, którzy się tym językiem posługują; jego historią i zbiorem jego potencjalności. Sami poeci – a także krytycy, wydawcy, dyrektorzy, aktywni czytelnicy – zarządzają tym dobrem. Nie da się uniknąć między nimi tarć i napięć – ale w interesie całej wspólnoty jest napięcia te niwelować raczej niż eskalować.
***
Można byłoby więc powiedzieć, że problem z nagrodami literackimi to nie tyle problem samych nagród, co braku czegokolwiek poza nagrodami – alternatywnych, bardziej równościowych mechanizmów społecznego wsparcia i materialnego zabezpieczenia. Jest to, do pewnego stopnia, prawda. Ale warto podkreślić, że gdyby cały system finansowania kultury oparty był na innej wrażliwości i innych wartościach, same nagrody raczej też nie wyglądałyby tak, jak dziś wyglądają.
Niektórym może bowiem wydawać się, że system nagród literackich funkcjonuje w sposób zasadniczo niekapitalistyczny, niekomercyjny i nierynkowy – merytokratyczny, ekspercki, oparty na środowiskowej samorządności. I faktycznie, pod pewnymi względami jest to prawda – kapituły podejmują decyzje samodzielnie, rzadko kiedy fundator próbuje wprost wpływać na werdykt (chociaż to się zdarza – zob. np. Nagroda Juliusza), ostateczny rozkład nominacji i wyróżnień jest niezależny od cen książek, nakładu, liczby sprzedanych egzemplarzy. Jednak na głębszym poziomie logika nagród jest nadal logiką kapitału, logiką rozwarstwienia i zachłanności, którą najlepiej podsumowuje hasło: wygrany bierze wszystko. Nieważne, od kogo czerpał, kto wsparł go w jego wysiłkach (chociaż literatura jest przecież przedsięwzięciem zbiorowym); nieważne, czy zwycięzcę od przegranych dzieliła przepaść, czy różnica „jakości” ich utworów była bardzo mała. Wygrywa ten, kto jest w danym momencie na samej górze. Co więcej, konsekwentne pisanie książek po prostu dobrych, a może nawet bardzo dobrych – ale niekoniecznie wybitnych, albo niekoniecznie najlepszych w danym roku – powoduje, że zostaje się (w kwestii nagród pieniężnych) z niczym. Można być nominowanym do każdej istotnej nagrody przez dekadę i nie dostać za to ani grosza.
…przynajmniej w teorii, bo w praktyce nagrodę za książkę (czy debiut) roku da się niekiedy „wypracować", to znaczy otrzymać ją na zasadach podobnych, co nagrodę za całokształt – autorzy długo ignorowani, znajdujący się zawsze na podium, ale nigdy na pierwszym miejscu, mają większą szansę otrzymać wyróżnienie przyznawane w teorii tylko za ostatnie przedsięwzięcia czy publikacje. To sposób, w jaki jurorzy – nie zawsze świadomie – korygują trochę, po partyzancku i na własną rękę, problem z rozwarstwieniem promowanym przez nagrody.
Takie postępowanie nie rozwiązuje jednak problemu – zniekształca obraz pola literackiego, wysyła na zewnątrz przekłamane sygnały co do jakości i nowatorskości konkretnych utworów, wreszcie – promuje autorów starszych kosztem młodszych. Kapituły stają przed tragicznym dylematem: albo trzymać się quasi-merytokratycznych zasad i na dłuższą metę krzywdzić niektórych autorów, albo łamać te zasady i krzywdzić innych autorów w krótkiej perspektywie. Tak czy inaczej, skodyfikowane, przejrzyste reguły zostają uzupełnione przez szereg niepisanych konwencji, środowiskowych tabu i osobistych założeń co do tego, co jest sprawiedliwe w ramach głęboko nieuczciwego systemu – a to nie pomaga przecież absolutnie nikomu.
***
Co można więc zmienić? Bobula, Rojewski i Domagalski wskazali podstawowy kierunek: równiejszy podział tych funduszy, które już dziś przeznaczone są na nagrody literackie. Innymi słowy: równa kwota dla kilku bądź kilkunastu nominowanych zamiast jednej dużej nagrody dla pojedynczego zwycięzcy. To, oczywiście, odbierze nagrodom trochę z ich dotychczasowej medialnej pozłotki – media głównego nurtu, posiadające tradycyjnie pamięć i zdolność skupienia na poziomie złotej rybki, trudniej będzie zainteresować tym z konieczności bardziej zniuansowanym i mniej nagłówkowym przekazem.
Z drugiej strony, stonowanie atmosfery otaczającej nagrody literackie mogłoby na dłuższą metę posłużyć ich samym; nikt nie twierdzi przecież, że nie należy w ogóle przyznawać „głównej” nagrody – po prostu jej wymiar powinien być symboliczny i prestiżowy, niekoniecznie finansowy.
W tym kontekście warto przypomnieć, że jedna z najbardziej prestiżowych nagród literackich w Polsce – nagroda Literatury na Świecie – nie ma w ogóle wymiaru materialnego. Jednak ze względu na to, jaka instytucja i jakie grono jurorów stoi każdorazowo za werdyktem, wyróżnienie z rąk LnŚ jest tradycyjnie jednym z bardziej pożądanych i najbardziej znaczących. Czyli – można.
Kłopot oczywiście w tym, że pozbawienie nagrody wymiaru finansowego może zweryfikować – na niekorzyść fundatorów i/lub jurorów – to, na ile werdykty kapituły uznawane są za podbudowane eksperckim autorytetem. Tajemnicą poliszynela pozostaje, że w środowisku literackim nagrody są ważne głównie ze względu na duże pieniądze, które za nimi stoją; natomiast na skład kapituł narzeka się regularnie, rok w rok (choć, oczywiście, w wypadku różnych nagród w różnym stopniu). Gdyby na przykład – powiedzmy – miasto Radom zdecydowało się ufundować Nagrodę Poetycką im. Edwarda Rydza-Śmigłego (honorowy obywatel Radomia) i przeznaczyło na nią 500 tysięcy złotych rocznie, a do tego wskazania nowopowołanej kapituły nie były zupełnie egzotyczne na tle istniejących już nagród, Rydz-Śmigły automatycznie wskoczyłby jeśli nie na pierwsze miejsce listy istotnych nagród literackich, to przynajmniej do samej czołówki.
Rozłożenie nagród pomiędzy wszystkich nominowanych – pozostawienie głównej nagrody jako sprawy wyłącznie prestiżowej – mogłoby więc ujawnić, że „największe” finansowo wyróżnienia nie są wcale „największe” w kategoriach reputacji i uznania (a różne instytucje kultury i samorządy nie będą w stanie licytować się dłużej na wysokość nagród). Z drugiej strony, te kapituły, które faktycznie cieszą się pozycją literackich autorytetów, zostałyby mocniej niż do tej pory docenione.
Ale zmiany w systemie nagród nie powinny skończyć się w tym miejscu. Równie ważnym krokiem mogłoby być na przykład przesunięcie akcentów z nagród do stypendiów. Wszystkie istniejące nagrody mogłyby nadal nazywać się nagrodami, mieć gale, festiwale, spotkania z laureatami etc. – mogłyby też być wypłacane jednorazowo, dla zaspokojenia medialno-marketingowych potrzeb – ale obliczane byłyby na podstawie kosztów utrzymania raczej niż arbitralnej kwoty „za dokonania”. Co ważniejsze, odbierając takie stypendium, autorzy mogliby zobowiązywać się do jakiejś formy uczestnictwa w życiu kulturalnym miasta czy regionu, które nagrodę funduje – nic wielkiego, kilka warsztatów albo spotkań autorskich, może otwarty gościnny wykład. O ile bowiem autorzy są słusznie sfrustrowani systemem nagrodowym, o tyle powody do narzekań mogą mieć też mieszkańcy „nagrodowych” miast, którzy wyróżnienia fundują ze swoich podatków – jasne, laureaci udzielą kilku wywiadów dla lokalnych mediów, przeczytają publicznie trochę wierszy, pojawią się na gali (na którą wejdzie się tylko z zaproszeniem) – to wszystko nie buduje jednak głębszej łączności między nimi a lokalną społecznością poza środowiskiem literackim. Moglibyśmy tymczasem spróbować stworzyć bardziej egalitarną wersję instytucji poety laureata.
Takie rozwiązanie potencjalnie dałoby też więcej peryferyjnym ośrodkom kultury – zwłaszcza, gdyby „duże” nagrody zobowiązywały swoich laureatów do włączenia się w jakieś formy aktywności społecznej w mniejszych miastach regionu. Bo dlaczego nie? Przynajmniej w teorii nic konkretnego nie stoi na drodze takich zmian – to kwestia politycznej woli.
W środowisku literackim pomysłów na naprawę i poprawę systemu materialnego wsparcia autorów jest jeszcze wiele; najciekawsze głosy w tej sprawie pochodzić mogą z Polski powiatowej, która w debacie medialnej pozostaje rzadko słyszana. Samego wezwania do zmian nie należy absolutnie traktować jako ataku pod adresem – na przykład – członków poszczególnych kapituł, którzy (zwłaszcza działając na własną rękę) niemal nigdy nie mają wpływu na zasadniczy kształt nagrody. Należy potraktować ich jako sojuszników w sprawie, nie wrogów.
Pytanie „dlaczego nie?” pozostaje kluczowe. Przez dekady przyzwyczailiśmy się do bardzo specyficznego, zasadniczo elitarystycznego, konserwatywnego – by nie powiedzieć: quasi–feudalnego – myślenia o systemie nagród literackich. Pomysłów, co z nim zrobić, jest zapewne milion. Bobula, Rojewski i Domagalski mocnym gestem podbili temat – i pokazali (patrz: zachowanie Sutryka), że jest pole manewru, że pieniądze na pewne rozwiązania istnieją; że to wszystko – jak zwykle – kwestia politycznej woli. Teraz należy wszystkie pomysły na zmianę zgromadzić i gruntownie, wspólnie, przedyskutować.