Czego by sobie nie życzyć na początku 2012 roku, wojna ze złem trwa w najlepsze i prawie nic nie zapowiada jej końca... Kiedy ciężkie (oleiste!) chmury zbierają się nad Bliskim Wschodem, my możemy odetchnąć spokojnie – jesteśmy daleko i po właściwej stronie. Stronie wartości demokratycznych. Prawda?
Być może tylko dlatego, że nagłówki "Iran grozi światu" tak skutecznie przyciągają uwagę, mało kto dowiedział się, że sylwestrową decyzją prezydenta USA Baracka Obamy, było podpisanie ustawy umożliwiającej bezterminowe przetrzymywanie przez armię USA terrorystów i osób podejrzanych o wspieranie grup wrogich Stanom Zjednoczonym bez postawienia im zarzutów i bez prawa do sądu. Nikt nie może mieć już żadnych nadziei, co do tego, że za jego kadencji pożegnamy się z więzieniem w Guantanamo. Żeby nie było wątpliwości – nowe prawo dotyczy również obywateli amerykańskich. I to właśnie budzi za oceanem największe kontrowersje.
Przepisy, kiedy wspominają o Amerykanach są dość nieprecyzyjne i trudno wyzbyć się wrażenia, że nieprzypadkowo. Z jednej strony mowa jest o tym, że obywatele amerykańscy im nie podlegają, ale żeby zaraz dodać, że tylko ci, którzy zostali aresztowani na terenie USA. Następnie podkreśla się obowiązek przekazania wojsku każdego zatrzymanego, który znajduje się na liście (kto wie jak trafia się na listę?) osób powiązanych z Al-Kaidą lub innymi wrogimi siłami. Co w tej sytuacji z Amerykanami? Jeden z paragrafów stanowi krótko, że ów obowiązek, może zostać zawieszony, w przypadku postępowania z obywatelami USA. Może, ale nie musi.
Poprzednie przepisy z 2001 roku ((Authorization to Use Military Force (AUMF): http://news.findlaw.com/wp/docs/terrorism/sjres23.es.html)) , na podstawie których prowadzono wojnę z Al-Kaidą oraz tymi, którzy zostali uznani za jej sojuszników, bardzo precyzyjnie odnosiły się jedynie do winnych ataków z 11 września 2001 roku. Obecnie pojawia się dużo szersza definicja osób, które mogą stać się obiektem aresztowań dokonywanych przez siły militarne USA, chodzi o "Osoby, które były częścią lub w sposób znaczący wspierały Al-Kaidę, Talibów lub związane z nimi grupy zaangażowane we wrogie działania wymierzone w Stany Zjednoczone lub ich koalicjantów, włączając w to każdego, kto dopuścił się wrogich aktów lub bezpośrednio wspierał takie akty wrogich ugrupowań tego rodzaju" ((„(2) A person who was a part of or substantially supported al-Qaeda, the Taliban, or associated forces that are engaged in hostilities against the United States or its coalition partners, including any person who has committed a belligerent act or has directly supported such hostilities in aid of such enemy forces.” SEC. 1021., (b), (2) lub s. 654 w. 12-18.)) . Amerykańscy komentatorzy podkreślają nieprecyzyjność tych zapisów, które łatwo stać się mogą przedmiotem nadinterpretacji i nadużyć.
Jak zdefiniować „wrogi akt” i kiedy „wsparcie” staje się “znaczące”? Czy znaczącym nazwać można dopiero sprzedaż broni członkowi wrogiej organizacji, czy już na przykład wynajęcie mu samochodu? Czy niezbędna jest premedytacja czy wystarczy przypadek? Możliwość udzielania odpowiedzi na te i pozostałe pytania ma tylko jedna ze stron.
Amerykanie obudzili się pierwszego stycznia w kraju, w którym prawo do obrony staje się łaską, a administracyjna decyzja może zadecydować o czyimś losie w sposób równie demokratyczny, co średniowieczne procesy o czary – przecież jak wtedy, tak i dzisiaj można w razie potrzeby troszkę podtopić przesłuchiwanego...
Nowe prawo nie zmusza oczywiście do przetrzymywania więźniów w nieskończoność, a jedynie to umożliwia. Ktoś niewinnie wrzucony do tego worka, może więc mieć nadzieję, że prędzej czy później się z niego wydostanie. Przewidziano bowiem procedurę, która co roku ma weryfikować status więźnia, to znaczy oceniać, czy nadal stanowi on zagrożenie dla bezpieczeństwa USA. Nie istnieją jeszcze dotyczące jej szczegółowe przepisy, wiadomo natomiast, że nie musi w niej uczestniczyć żaden obrońca (w końcu zatrzymanie nie równa się już oskarżeniu). Ustawa przewiduje jednak, że przed ewentualnym zwolnieniem lub przeniesieniem więźnia poza jurysdykcję armii Stanów Zjednoczonych komisja musi wziąć pod uwagę kilka czynników ryzyka. Wśród nich także: „Prawdopodobieństwo rodzinnej, plemiennej lub rządowej rehabilitacji lub poparcia dla więźnia po jego przeniesieniu lub uwolnieniu.” ((“(4) ensure that appropriate consideration is given to factors addressing the need for continued detention of the detainee, including— (A) the likelihood the detainee will resume terrorist activity if transferred or released; (B) the likelihood the detainee will reestablish ties with al-Qaeda, the Taliban, or associated forces that are engaged in hostilities against the United States or its coalition partners if transferred or released; (C) the likelihood of family, tribal, or government rehabilitation or support for the detainee if transferred or released;” SEC. 1023., (b), (4), (A)-(C) lub s. 661, w. 11-23. )) A to może ostudzić nadzieje ewentualnego niewinnie osadzonego. Wie, że rodzina o nim nie zapomniała, jego plemię nie wierzy Departamentowi Bezpieczeństwa USA albo może jego rząd wysyła kolejne noty z żądaniem poszanowania prawa międzynarodowego? Jest w kropce, ewidentnie nie nadaje się do życia w miłującej pokój cywilizacji...Autorzy ustawy wykazali się też niespotykaną pomysłowością określając moment, do którego trwać mają te specjalne przywileje armii. Czas odsiadki skończy się bowiem z „chwilą ustania wrogości” (( "(1) Detention under the law of war without trial until the end of the hostilities authorized by the Authorization for Use of Military Force.” SEC. 1021., (c), (1) lub s. 654, w. 22-24 )) , co ma szansę zostać zapamiętane jako jedna z najciekawszych metafor nieskończoności...
Co ciekawe, mimo trwających właśnie prawyborów w Partii Republikańskiej mających wyłonić kandydata, który wystartuje przeciw Barackowi Obamie w wyścigu o fotel prezydenta w listopadzie tego roku, żaden z nich nie zakwestionował nowych przepisów. Projekt uzyskał bowiem akceptację obu partii, między innymi dlatego, że podczepiony został pod ustawę zatwierdzającą budżet Pentagonu – brak zgody oznaczałby brak pieniędzy dla armii. Republikanie, zazwyczaj uczuleni na wszelkie przejawy wzmacniania władzy prezydenta, nie mają żadnego problemu z metodami, które częściowo już od czasów W.G. Busha zadomowiły się w praktyce prowadzenia "Wojny z terroryzmem". Różnica polega na tym, że do tej pory były one „jedynie” silnie kwestionowaną interpretacją prawa z 2001 roku. Należy się spodziewać, że ustawa, która teoretycznie wymierzona jest jedynie w terrorystów szybko znajdzie swoje zastosowania w codziennej praktyce dyscyplinowania obywateli, tak jak to było z AUMF z 2001 roku ((Authorization to Use Military Force (AUMF): http://news.findlaw.com/wp/docs/terrorism/sjres23.es.html)) . Od momentu pojawienia się projektu ustawy nie ustaje krytyka ze strony obrońców praw człowieka, niezależnych komentatorów (jak np. John Stewart z The Daily Show), ale i dużych mediów takich jak redakcja New York Timesa, którzy po pierwszym zdumieniu (prezydent zapowiadał, że ustawy nie podpisze) organizują medialny opór przeciw zawieszaniu praw obywateli demokratycznego kraju. Mimo iż prezydent Obama podkreślał, że podpisuje ustawę żywiąc do niej poważne zastrzeżenia, po czym wydał oświadczenie, w którym zapewnia, że jego administracja nie pozwoli armii na przetrzymywanie Amerykanów w nieskończoność, to przepisy weszły w życie, a zaufanie do prezydenta może już tylko spadać.Nikt nie może zresztą zapewnić, że przepisy w odniesieniu do Amerykanów pozostaną martwe także w przypadku zmiany na najważniejszym stanowisku amerykańskiej administracji. Pojawiają się głosy obawy przed nowym makkartyzmem, a dawni sojusznicy Obamy ogłaszają, że zostali oszukani jego pustą retoryką.
Nie ma co wypatrywać niepokojących oznak końca świata w 2012 roku, ale kto wie, czy gdzieś nad nami siedmiu aniołów Apokalipsy nie czyści właśnie swoich trąb, żeby zagrać amerykańskiej demokracji kawałek pożegnalnego, nowoorleańskiego jazzu.