Najważniejszym powodem, dla którego pozwalam sobie zabrać głos w dyskusji zainicjowanej tekstem Mikołaja Ratajczaka „Prekariat i partia”, jest przekonanie o potrzebie wyjścia poza klasowo definiowaną politykę konfliktu – której najnowszą inkarnacją jest idea budowy „partii prekariatu”.
Stawiając sprawę w taki sposób, narażam się oczywiście na wykluczenie z obozu lewicy (choć sam czuję się bliski idei niemarksistowkiej lewicy, którą usiłuje definiować Roberto Mangabeira Unger ((Roberto Mangabeira Unger, The Left Alternative, Verso 2009.))) i rzeczywiście – bliżej mi do personalistycznej i uniwersalistycznej tradycji myśli (post)chadeckiej niż do tradycji marksistowskich partii rewolucyjnych (przy całej intelektualnej ciekawości wobec partii leninowskich czy maoistowskich).
Nie twierdzę, że dyskurs klasowy nie ma dziś zastosowania (oczywiście częściowo ma), twierdzę jednak, że w Polsce jest on intelektualnie i praktycznie nieskuteczny w opisie rzeczywistości społecznej, w jakiej przyszło nam żyć i działać. Wprowadzenie (i trwanie przez niemal pięćdziesiąt lat) „realnego socjalizmu” radykalnie zmniejszyło klasowe różnice w Polsce, choć w samym PRL władze uznawały istnienie klasowego podziału na robotników, chłopów oraz „inteligencję pracującą” (za Milovanem Dżilasem można by tu dodać jeszcze „nową klasę” wyrosłą z aparatu partyjnego). Następnie zmiany po 1989 roku dokonały kolejnego przetasowania społecznego. W ciągu niecałego stulecia (a przecież i dwudziestolecie międzywojenne nie zreprodukowało w całości struktury klasowej Polski pod zaborami) mieliśmy więc do czynienia z olbrzymi zmianami społecznymi – z radykalnymi awansami oraz degradacją olbrzymich mas społecznych, a także z fizyczną eliminacją niektórych społecznych grup. Te zmiany spowodowały – moim zdaniem – zdominowanie życia społecznego i politycznego przez mechanizm resentymentu oraz fantazmatu aspiracji. Z jednej strony mamy więc do czynienia z żalem o utratę „należnej” pozycji społecznej, z drugiej fantazje o jej odzyskaniu czy też zajęciu. Ponieważ jednak „utracona” pozycja jest jedynie wspomnieniem, zanurzonym w innym (przeszłym) otoczeniu społecznym i ekonomicznym, fantazja jej odzyskania nigdy nie staje się możliwą do realizacji strategią, a jedynie marzeniem o dawno minionych „lepszych czasach”. W takim kontekście należy widzieć radykalne przesunięcie polskiej polityki na prawo, umocnienie się narracji antykomunistycznej oraz nacjonalistycznej, które jest podzielane przez dużą część polskiego społeczeństwa bez względu na – obecną – przynależność klasową. Klasa społeczna jest więc wciąż ważna w dzisiejszej Polsce, ale niekoniecznie jest to klasa, do której przynależy się dziś – równie, a czasem może ważniejsze jest to do jakiej klasy uważa się, że się powinno należeć. Ważna jest pamięć klasowa oraz fantazja na temat przynależności klasowej.
Co warte podkreślenia, przekonanie, że „mi się należy”, jest skrajnie indywidualistyczne – „wspólnota”, jaką to przekonanie buduje, jest „wspólnotą” pogromu, wymierzoną przeciwko wrogom, ale niezdolną do zbudowania rzeczywistej wspólnoty opartej na wzajemnym zaufaniu i współ-odczuwaniu.
Dwie główne polskie partie polityczne zaproponowały odmienne strategie odpowiedzi na zarysowaną powyżej sytuację – Platforma Obywatelska zaproponowała strategię zapominania, radykalizując hasło Aleksandra Kwaśniewskiego „wybierzmy przyszłość”; Prawo i Sprawiedliwość obiecało wyborcom powrót do „złotego wieku”. Żadna z partii nie prowadzi polityki w oparciu o zrozumienie genealogii polskiego podmiotu politycznego – jedna unika pamięci, druga nurza się w fantazmatach. Strategia PO okazała się na dłuższą metę nieskuteczna, strategia PiS nie jest zaś możliwa do realizacji, co wkrótce doprowadzi do wzrostu frustracji wyborców tej partii. Obie strategie są więc błędne, co jednak ważne – żadna z nich nie jest strategią opartą na klasowym rozumieniu polityki, a raczej na dyskursie psychoanalitycznym (popularność i wpływ książki Andrzeja Ledera – bez wnikania w to, na ile stawiane w tej książce tezy mają uzasadnienie – nie wydaje mi się w tym kontekście przypadkiem).
Jeśli więc przyjęcie nie klasowej, a psychoanalitycznej perspektywy jest w Polsce skuteczną metodą mobilizowania mas i jeśli stosowane dotychczas strategię nie okazały (nie okażą) się skuteczne, to jakie powinno być stanowisko lewicy? Wokół czego powinna być zorganizowana lewicowa partia we współczesnej Polsce?
Umiarkowany sukces jaki – przekraczając próg 3% - odniosła w ostatnich wyborach partia Razem zdawałby się sugerować, że przyjęcie narracji odwołującej się do ekonomicznej sytuacji pracowników zatrudnianych na umowach śmieciowych oraz robotników (wszelkiego rodzaju – również „robotników sztuki” czy „robotników nauki”) jest ścieżką, którą powinna pójść lewicowa partia. Może jednak, nie ulegając zbytniemu entuzjazmowi, warto przypomnieć, że odwołujący się do antyklerykalnych emocji Ruch Palikota zdobył – dość niespodziewanie – ponad 10% w poprzednich wyborach. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że Ruch Palikota nie był nigdy partią lewicową, jego założyciel(e) dysponowali też pieniędzmi wielokrotnie przekraczającymi możliwości partii Razem, nie wspominając już o dostępie do mediów, z którymi Janusz Palikot nigdy nie miał problemu. Warto jednak wynik partii Razem umieścić w szerszym kontekście – zarówno wyniku Palikota, jak również wyniku kolejnego „antysystemowego” ugrupowania jakim jest Kukiz’15 – pomoże to nam bowiem uniknąć złudnych wyobrażeń na temat wyborczych osiągnięć (możliwości?) tej partii. Jeśli – jak pisze Mikołaj Ratajczak – kapitalizm nie chce zawalić się sam i potrzeba nam mechanizmów polityki partyjnej by (w najgorszym razie) jego najbardziej drastyczne objawy ukrócić, to pytanie o strategię wyborczą jest moim zdaniem uzasadnione.
Dyskusja o relacji prekariatu i partii politycznej, którą zainicjował Ratajczak, jest jednak szersza i nie dotyczy jedynie tego, jak zdobyć w momencie wyborów wystarczające poparcie obywateli. Jak starałem się jednak pokazać – fundamentem partii lewicowej we współczesnej Polsce nie może być (jedynie?) narracja klasowa i odwoływanie się (jedynie) do interesów ekonomicznych. Lewicowa partia w Polsce musi przyjąć jakąś strategię kształtowania i dyskusji ze społecznymi emocjami, jakąś strategię radzenia sobie z resentymentem, o którym pisałem powyżej. Jestem bardzo daleki od postulowania partii, która odwołuje się do „gniewu klasowego”, do czego nawoływał przy okazji słynnej Pola-gate Krzysztof Posłajko, „poświęcając” nieprzystającą klasowo artystkę w imię „zbratania” z „prostym, gniewnym ludem”. Oczywiście nie zgadzam się więc również z Olą Bilewicz twierdzącą, że „...nie ma lewicy bez konfliktu.” Znacznie bliżej mi do postulatu „lewicy empatycznej”, o jaką ostatnio wołał Tomasz Piątek z partii Razem ((O znaczeniu empatii w budowaniu narracji lewicowej pisałem i ja wielokrotnie, choćby tutaj: http://www.plugincitizen.com/blog/766-lewica-zaczadzona-popmarksizmem)).
Łukasz Moll w swoim tekście „Prekariat Razem – jak my to robimy?” z jednej strony odrzuca partię jako reprezentację, słusznie wskazując na takie ugrupowania jak Kukiz’15 czy KORWIN jako bardziej reprezentatywne dla polskiego prekariatu, z drugiej mówi o „partii dobra wspólnego” (choć – jak postuluje Ewa Majewska – lepiej chyba mówić o partii „tego co wspólne”). Moll pisze o Razem jako o partii „radykalnie inkluzywnej”, co oczywiście ((O “radykalnym inkluzywizmie” jako perspektywie zarówno intelektualnej, jak i politycznej staram się przekonywać od pewnego czasu: http://www.plugincitizen.com/blog/800-manifest-radykalnego-inkluzywizmu-na-do-widzenia)) współgra mocno z moim marzeniem o partii lewicowej (?) we współczesnej Polsce. Wydaje mi się bowiem, że to właśnie radykalnie inkluzywna strategia polityczna jest w stanie wyjść poza ideę „partii prekariatu”, odwołując się równocześnie do doświadczenia prekarności, jakie jest udziałem – w różnym stopniu – nas wszystkich. Paolo Virno w A Grammar of the Multitude definiował wielość w oparciu o doświadczenie wykorzenienia, metaforycznej bezdomności. W przeciwieństwie do Novalisa, który tę bezdomność chciał przezwyciężyć, Virno zdaje się być zadowolony z ludzkiej prekarności. Doświadczenie wykorzenienia z jednej strony ma budować więzi społeczne, z drugiej zaś zapobiegać zamykaniu się w wąskie tożsamościowe narracje. Wydaje mi się, że – mimo dobrych intencji - politycznie jest to stanowisko samobójcze. Jak słusznie pisze bowiem Moll (powołując się na Zygmunta Baumana), prekariat jest sam bytem prekarnym. Wykorzenienie nie jest stanem w którym trwanie kogokolwiek by w pełni zadowoliło – z prekarności się ucieka, a nie do niej dąży. Co gorsze, prekariat „rozmywa się na brzegach”, mieszając się z różnego rodzaju wolnymi zawodami. Dlatego też diagnoza Krzysztofa Posłajki, stawiająca z jednej strony dysponującą nadmiarem wolnego czasu artystkę (co samo w sobie jest raczej fantazją o życiu artystki, niż opisem rzeczywistości), a z drugiej prekariuszem goniącym za zleceniami, jest błędna.
Moll pisze o doświadczeniu tworzenia partii Razem jako o doświadczeniu wspólnotowym, budowania „nowego domu” dla bezdomnych, doświadczających prekarności swojego istnienia – na różnych poziomach – ludzi. Moll opisuje Razem jako „partię, która jest ruchem”, ale równie dobrym opisem byłoby nawiązywanie do doświadczeń wspólnot religijnych lub grup wsparcia. Tu tkwi siła i potencjalna słabość tak definiowanej partii politycznej: jej inkluzywizm jest wymuszony – ona musi rosnąć, musi przyłączać, „zbawiać” czy „ratować” nowych członków; do uratowania jest bowiem cały świat, ale ratunek gwarantuje jedynie złączenie się ze wspólnotą Tu tkwi podobieństwo tak tworzonej partii do mechanizmu budowania obozu zwolenników PiS w ostatnich latach – zbierał on wykluczonych i „bezdomnych”, ale kosztem było zastąpienie indywidualnych narracji i interesów spajającą wszystko narodowo-katolicką ideologią.
(Lewicowa?) partia „radykalnego inkluzywizmu” musiałaby być zdolna – budując na potrzebie przynależności i zakorzenienia – przekraczać niebezpieczeństwo sekciarskiej mentalności . Owo przekraczanie możliwe jest jedynie wtedy, gdy z jednej strony odrzuca się prekarność jako stan dany i niezmienny, z drugiej zaś, gdy strategia radzenia sobie z resentymentem jest zakorzeniona w budowaniu inkluzywnej, pluralistycznej wspólnoty. Te dwa warunki politycznie stapiają się w jedną spójną narrację – projekt radykalnie równościowej wspólnoty państwowej. I to właśnie taki projekt – jako punkt dojścia, ale również jako strategia – wydaje się powoli (jak mam nadzieję) wyłaniać z dyskusji i praktyki, na bazie których tworzona jest partia Razem. Mamy więc z jednej strony horyzontalną i demokratyczną strukturę i praktykę działania partii, z drugiej – poprzez odwołania do skandynawskiego modelu socjaldemokratycznego – wyobrażony stan równościowej szczęśliwości jako punkt dojścia. W obu wymiarach – praktyki oraz planu – mamy do czynienia (a może – powinniśmy mieć) z budowaniem inkluzywnej infrastruktury, zdolnej łączyć i zaspokajać potrzeby (oczywiście w określonych granicach) wspólnot budowanych na różnych tożsamościach. I tu chyba tkwi siła i obietnica sukcesu Razem – jako partii tworzonej poprzez mechanizmy/interfejsy i infrastrukturę, a nie próby „obudowywania” jakiegoś (wyobrażonego) podmiotu politycznego. Prekariat jest nieistotny – mechanizm osłabiania prekarności istnienia jest kluczowy.