Obszary niewiedzy. Lewicowa krytyka literacka

89210050_3074552869243349_3139599330776711168_o.jpg

Koronawirus jest jak cios z Kill Billa w kapitalizm i może prowadzić do wynalezienia komunizmu na nowo

Trwające rozprzestrzenianie się epidemii koronawirusa uruchomiło także rozległe epidemie ideologicznych wirusów, które leżały uśpione w naszych społeczeństwach: fake newsy, paranoiczne teorie spiskowe, wybuchy rasizmu.

Dobrze ugruntowana w medycynie konieczność kwarantanny znalazła odzwierciedlenie w presji ideologicznej, aby ustanowić czytelne granice i poddać kwarantannie wrogów, którzy stanowią zagrożenie dla naszej tożsamości.

Ale może inny – i znacznie bardziej pożyteczny – wirus ideologiczny rozprzestrzeni się i – miejmy nadzieję – zarazi nas: wirus myślenia o alternatywnym społeczeństwie, społeczeństwie poza państwem narodowym, społeczeństwie, które wyraża się w formach globalnej solidarności i współpracy.

Dziś często słyszy się spekulacje, że koronawirus może doprowadzić do upadku komunistycznych rządów w Chinach, w taki sam sposób, w jaki (przyznawał to sam Gorbaczow) katastrofa w Czarnobylu była wydarzeniem, które spowodowało koniec radzieckiego komunizmu. Ale tkwi tutaj paradoks: koronawirus zmusi nas także do ponownego wynalezienia komunizmu opartego na zaufaniu do ludzi i nauki.

W ostatniej scenie „Kill Bill 2” Quentina Tarantino Beatrix obezwładnia złego Billa i uderza go ciosem „pięciu kroków eksplodującego serca” – najbardziej śmiercionośnym ciosem ze wszystkich sztuk walki. Ruch ten składa się z kombinacji pięciu uderzeń palcami w pięć różnych punktów na ciele przeciwnika. Kiedy cel oddali się i zrobi pięć kroków, jego serce wewnątrz eksploduje, a on padnie na ziemię.

Ten atak jest częścią mitologii sztuk walki i nie jest możliwy w prawdziwej walce wręcz. Ale wracając do filmu, kiedy Beatrice go wyprowadza, Bill spokojnie się z nią pogodzi, wykona pięć kroków i umrze…

Tym, co czyni ten atak tak fascynującym jest czas pomiędzy uderzeniem a momentem śmierci: mogę prowadzić miłą rozmowę, dopóki siedzę spokojnie, ale cały czas jestem świadomy, że w chwili, gdy zacznę chodzić, moje serce eksploduje i padnę martwy.

Czy myślenie tych, którzy dywagują na temat tego jak epidemia koronawirusa może doprowadzić do upadku komunistycznych rządów w Chinach nie jest podobne? Niczym w pewnego rodzaju społecznej „technice pięciu kroków eksplodującego serca” w kraju z reżimem komunistycznym władze mogą siedzieć, obserwować sytuację i zarządzać kwarantannę, ale jakakolwiek realna zmiana w porządku społecznym (jak ufanie ludziom) będzie skutkowała ich upadkiem.

Moja skromna opinia jest o wiele bardziej radykalna: epidemia koronawirusa jest rodzajem ataku „pięciu kroków eksplodującego serca” na globalny system kapitalistyczny – sygnałem, że nie możemy podążać dotychczasową drogą, że radykalna zmiana jest potrzebna.

Smutny fakt, potrzebujemy katastrofy

Lata temu Fredric Jameson zwrócił uwagę na utopijny potencjał filmów o kosmicznej katastrofie (asteroida zagrażająca życiu na Ziemi lub wirus dziesiątkujący ludzkość). Takie globalne zagrożenie rodzi globalną solidarność, nasze drobne różnice stają się znikome, wszyscy pracujemy razem, aby znaleźć rozwiązanie – i tu jesteśmy dzisiaj, w prawdziwym życiu. Nie chodzi o to, aby sadystycznie upajać się rozpowszechnionym cierpieniem, o ile to pomaga naszej sprawie – przeciwnie, chodzi refleksję nad smutnym faktem, że potrzebujemy katastrofy, abyśmy mogli przemyśleć całkiem bazowe cechy społeczeństwa, w którym żyjemy.

Pierwszym mglistym modelem takiej globalnej koordynacji jest Światowa Organizacja Zdrowia, od której nie otrzymujemy zwykłego biurokratycznego bełkotu, ale precyzyjne ostrzeżenia ogłaszane bez paniki. Takie organizacje powinny otrzymać większą władzę wykonawczą.

Bernie Sanders jest wyśmiewany przez sceptyków za propagowanie powszechnej służby zdrowia w USA – czy lekcja epidemii koronawirusa nie polega na tym, że potrzeba jeszcze więcej, że powinniśmy zacząć tworzyć jakąś GLOBALNĄ sieć opieki zdrowotnej?

Dzień po pojawieniu się irańskiego wiceministra zdrowia Iraja Harirchiego na konferencji prasowej w celu zlekceważenia rozprzestrzeniania się koronawirusa i stwierdzenia, że masowe kwarantanny nie są konieczne, wygłosił on krótkie oświadczenie, w którym przyznał, że sam złapał koronawirusa i znalazł się w izolatce (już podczas pierwszego wystąpienia w telewizji wykazywał oznaki gorączki i osłabienia). Harirchi dodał: „Ten wirus jest demokratyczny i nie uznaje rozróżnienia na biednych i bogatych czy męża stanu i zwykłego obywatela”.

W tym względzie miał rację – wszyscy jesteśmy na tej samej łodzi. Trudno przeoczyć najwyższą ironię tego, że to, co nas wszystkich połączyło i popchnęło do globalnej solidarności, wyraża się na poziomie życia codziennego w surowych poleceniach unikania bliskich kontaktów z innymi, a nawet samoizolacji.

I nie mamy do czynienia tylko z zagrożeniami wirusowymi – na horyzoncie pojawiają się już inne katastrofy: susze, fale upałów, ogromne burze itp. We wszystkich tych przypadkach odpowiedzią nie jest panika, ale ciężka i pilna praca w celu ustanowienia jakiegoś rodzaju skutecznej globalnej koordynacji.

Czy będziemy bezpieczni tylko w wirtualnej rzeczywistości?

Pierwsze złudzenie, które należy rozwiać to te sformułowane przez prezydenta USA Donalda Trumpa podczas jego ostatniej wizyty w Indiach, podczas której powiedział, że epidemia szybko ustąpi, a nam wystarczy tylko poczekać na pojawienie się szczepionki i wtedy życie wróci do normy.

Wbrew tym zbyt płonnym nadziejom pierwszą rzeczą, którą musimy zaakceptować to ta, że zagrożenie pozostanie. Nawet jeśli ta fala cofnie się, pojawi się znowu w nowych, może nawet bardziej niebezpiecznych formach.

Z tego powodu możemy spodziewać się, że epidemie wirusowe wpłyną na nasze najbardziej elementarne interakcje z innymi ludźmi i przedmiotami wokół nas, w tym z naszym ciałem – unikaj dotykania rzeczy, które mogą być (w sposób niewidoczny) brudne, nie dotykaj uchwytów, nie siadaj na deskach klozetowych czy publicznych ławkach, unikaj obściskiwania się z ludźmi i ściskania sobie dłoni. Możemy być nawet bardziej ostrożni, jeśli chodzi o nasze spontaniczne odruchy: nie dotykaj nosa, ani nie pocieraj oczu.

Więc nie tylko państwo i inne agencje będą nas kontrolować, powinniśmy się także nauczyć kontrolować i dyscyplinować siebie samych. Być może tylko rzeczywistość wirtualna zostanie uznana za bezpieczną, a swobodne poruszanie się w otwartej przestrzeni będzie ograniczone do wysp należących do super-bogatych.

Ale nawet tutaj, na poziomie rzeczywistości wirtualnej i Internetu, powinniśmy sobie przypomnieć, że w ostatnich dziesięcioleciach terminy „wirus” i „wirusowy” były najczęściej używane na oznaczenie wirusów cyfrowych, które infekują naszą przestrzeń internetową i których nie byliśmy świadomi, przynajmniej dopóki ich niszczycielska siła (powiedzmy, niszczenia naszych danych czy naszego twardego dysku) nie została uwolniona. To, co widzimy teraz to przytłaczający powrót do pierwotnego znaczenia tego terminu: infekcje wirusowe działają ręka w rękę w obu wymiarach, rzeczywistym i wirtualnym.

Powrót kapitalistycznego animizmu

Innym dziwacznym zjawiskiem, które możemy zaobserwować jest triumfalny powrót kapitalistycznego animizmu, traktowania fenomenów społecznych takich jak rynki czy kapitał finansowy jak żywych istot. Jeśli czyta się nasze wielkie media, odnosi się wrażenie, że powinniśmy się martwić nie o tysiące tych, którzy już umarli (i tysiące kolejnych, którzy umrą), ale o to, że „rynki się denerwują”. Koronawirus coraz bardziej zakłóca sprawne funkcjonowanie rynku światowego i – jak słyszymy – wzrost gospodarczy może zmaleć o dwa czy trzy stopnie procentowe.

Czy to wszystko nie wskazuje wyraźnie na pilną potrzebę reorganizacji światowej gospodarki, która nie byłaby już dłużej uzależniona od mechanizmów rynkowych? Nie mówimy tu oczywiście o komunizmie w starym stylu, tylko o jakiejś globalnej organizacji, która mogłaby kontrolować i regulować gospodarkę, a także w razie potrzeby ograniczać suwerenność państw narodowych. Kraje były to w stanie przeprowadzić w obliczu zagrożenia wojną w przeszłości, a teraz wszyscy zbliżamy się do stanu wojny medycznej.

Ponadto nie powinniśmy obawiać się dostrzegać pewnych potencjalnie korzystnych skutków ubocznych epidemii. Jednym z symboli zarazy są pasażerowie schwytani (poddani kwarantannie) na wielkich statkach wycieczkowych – to dobra kpina z nieprzyzwoitości takich statków, mam ochotę zauważyć. (Musimy tylko być czujni, aby podróż na bezludne wyspy i do innych ekskluzywnych kurortów nie stała się przywilejem nielicznych bogatych, jak to miało miejsce kilkadziesiąt lat temu). Koronawirus poważnie wpływa również na produkcję samochodów – co nie jest takie złe, ponieważ może nas to zmusić do zastanowienia się nad alternatywami dla naszej obsesji na punkcie indywidualnych pojazdów. I tak dalej.

W niedawnym przemówieniu premier Węgier Viktor Orban powiedział: „Nie ma czegoś takiego jak liberał. Liberał to tylko komunista z dyplomem”.

Co jeśli przeciwne stwierdzenie jest prawdziwe? Jeśli nazwiemy „liberałami” tych wszystkich, którzy dbają o nasze wolności, a „komunistami” tych, którzy mają świadomość, że możemy ocalić te wolności tylko dzięki radykalnym zmianom, skoro globalny kapitalizm popada w kryzys? Powinniśmy zatem powiedzieć, że dzisiaj ci, którzy wciąż uznają się za komunistów, są liberałami z dyplomem – liberałami, którzy na poważnie przestudiowali to, dlaczego nasze wartości liberalne są zagrożone i zdali sobie sprawę, że jedynie radykalna zmiana może je uratować.

Przełożył: Łukasz Moll

Artykuł został opublikowany 27 lutego na portalu rt.com