Latem zeszłego roku przeprowadzono sondę, według której 51% młodych amerykańskich wyborców wierzy, że życie na ziemi przetrwa jeszcze najwyżej dziesięć do piętnastu lat.
Tak wyraziste apokaliptyczne przekonania znajdziemy zwykle wyłącznie u ewangelikałów – i tego porównania nie należy lekceważyć. Opinie wyrażone w sondzie były bowiem związane bezpośrednio zapewne ze zmianą klimatyczną i masowym wymieraniem, jednak teza, że życie na Ziemi skończy się za piętnaście lat, nie ma przecież empirycznej podstawy – nie bardziej niż przekonanie o tym, że w 2070 nastąpi tzw. porwanie kościoła [rapture]; nie bardziej niż proroctwa millerystów albo sekty Heaven’s Gate. To nie znaczy, że przepowiednia się nie spełni – bo skąd mielibyśmy to wiedzieć? Może do tego czasu wybuchnie wojna nuklearna; a może i nadejdzie rapture, kto wie.
Myśl apokaliptyczna opiera się jednak naraz na grozie i pragnieniu końca. A powodem, dla którego tych kwestii nie należy lekceważyć, jest to, że – jak wskazuje Catherine Keller – wszyscy mamy jakąś eschatologię. We wszystkich nas tkwi zmieszane z przerażeniem wyczekiwanie końca. Dlatego apokalipsa i kontr-apokalipsa zwykle wyglądają dość podobnie.
Jeśli zaś nawet całe życie nie skończy się w ciągu dziesięciu do piętnastu lat, już teraz mamy do czynienia z kryzysem życia na naszej planecie, i to nie tylko w sensie kryzysu stylu czy sposobu życia. Szóste masowe wymieranie jest faktem o druzgocących konsekwencjach. Na horyzoncie brak łatwych, szybkich rozwiązań. A chociaż kryzys oferuje czasem przerażające przebitki, jak ostatnie pożary w Australii, przez większość czasu jego skutki są powolne i niewidoczne – przynajmniej w ich totalności – dla większości ludzi. Nawet horror zostaje znormalizowany. Jak niegdyś sugerował Maurice Blanchot, apokalipsa rozczarowuje; do tego tak niewiele możemy zrobić. Naturalnym impulsem byłaby panika – i faktycznie, ludzie są bardziej przestraszeni, bardziej zrozpaczeni, niż sami zdają sobie z tego sprawę. Ów powoli tlący się kryzys przypomina przecież, i przywodzi na myśl, niezliczone powolne kryzysy i emocjonalne załamania, które przechodzimy na co dzień, a z którymi radzimy sobie poprzez wyparcie.
Gdzie jest jednak nasza okazja do paniki, do zawieszenia normalności, do tego, by przestać chodzić do pracy – i zacząć zachowywać się zgodnie z przeczuciem, że coś jest poważnie nie tak?
Nagle każdy staje się więc szalonym doomerem. Wszyscy jesteśmy aspirującymi survivalistami; wykupujemy ostatnie konserwy, rolki papieru toaletowego, ryż, makaron, maseczki chirurgiczne – wszystko to, co, zgodnie z naszym mylnym przekonaniem, pozwoli nam przeżyć tych pechowych głupców, którzy nie zrobili zapasów kremu grzybowego i zostali zmieceni z powierzchni ziemi. W naszych fantazjach przetrwanie – inaczej niż w prawdziwym życiu – nie jest kolektywne. Jesteśmy sami, pozostawieni sobie, zajęci odbudową.
Przełożył: Paweł Kaczmarski
Tekst ukazał się 7 marca na blogu autora.