Enzo Traverso. 2014. Historia jako pole bitwy: Interpretacja przemocy w XX wieku. Tłum. Światosław Florian Nowicki. Warszawa: Książka i Prasa.
W licznych dyskusjach dotyczących przyczyn słabości w Polsce szeroko rozumianej lewicy wskazuje się często na brak spójnej i przekonującej wizji „polityki historycznej”. Jako istotne elementy przygotowujące, trwającą do dziś dyskursywną hegemonię konserwatywnego liberalizmu przypomina się przy takich okazjach spektakularne działania IPN (zwłaszcza w początkowych latach jego istnienia), medialny sukces Muzeum Powstania Warszawskiego, karierę kolorowych „magazynów historycznych” i cichą „konserwatywną rewolucję”, która dokonać się miała na wydziałach historycznych. Z różnych stron da się nawet słyszeć głosy, że to właśnie odnalezienie zaginionego świętego Graala „lewicowej polityki historycznej” stanowi w ogóle warunek wstępny jakiejkolwiek skutecznej walki o nadwiślański rząd dusz, a co więcej, że na jego poszukiwania należy ruszyć szlakiem przetartym już przez prawicowych oponentów. Mnożą się więc pomysły tworzenia „lewicowych” kontrmitów czy apele o poszukiwanie „naszych” bohaterów, którzy swą dzielnością oraz niepokalaną biografią mogliby przyćmić tych, których „oni” noszą na swych sztandarach (patrząc na flagi wywieszane na piłkarskich stadionach, można brać to sformułowanie dość dosłownie). Odnotować należy, że nawet tzw. parlamentarna lewica w pewnym momencie postanowiła swojej dawno zagubionej „lewicowości” szukać w mrokach przeszłości, czego efektem był „Niezbędnik historyczny lewicy”, prezentujący, powiedzmy, dość „osobliwą” wizję „lewicowej polityki historycznej” (o licznych błędach na poziomie przytaczanej faktografii nie wspominając) oraz groteskowa kampania medialna na rzecz ustanowienia „Roku Edwarda Gierka”.
Choć dyskusje na temat politycznych użytków czynionych z historii ostatnio w polskich środowiskach lewicowych i postępowych nieco przycichły, to temat ten nadal budzi stosunkowo duże zainteresowanie i emocje. Z tego już tylko względu spodziewać się można, że Historia jako pole bitwy pióra włosko-francuskiego historyka Enzo Traverso, wydana kilka tygodni temu w serii „Le Monde Diplomatique”, liczyć może na sporą popularność i niemało komentarzy.
Książka Traverso, choć jej autora niewątpliwie zaliczyć należy do obozu radykalnej lewicy, zawiedzie jednak oczekiwania wszystkich tych, którzy – zachęceni choćby samym tytułem i renomą autora – liczą na swoisty podręcznik „lewicowego” spojrzenia na przeszłość. Nie znajdziemy tu prostych wskazówek czy odpowiedzi na pytanie o to, jak uprawiać postępową, emancypacyjną historię, ani też próby przepisania w tym duchu jakiegoś fragmentu dziejów Europy. Traverso jest badaczem zbyt subtelnym, a zarazem zbyt mocno przywiązanym do (dobrze pojętego) warsztatu swej dyscypliny i norm stawianych akademickiej historiografii, by oferować czytelnikom łatwe rozwiązania czy przejrzyste schematy. W Historii jako polu bitwy skupia się raczej na pytaniu i mnożeniu wątpliwości, z erudycją komentuje spory badaczy, wstrzymując się jednak zwykle od ferowania ocen czy stanowczych rozstrzygnięć.
Podobnie jak dla rodzimych orędowników „lewicowej polityki historycznej”, również dla Traverso historia stanowi pole walki. Jednak (odwołując się wciąż do tytułowej metafory) Traverso w zebranych tu esejach nie zabiera nas wcale tam, gdzie objawia się to w sposób najbardziej oczywisty, a więc w miejsca, gdzie wre realny bój, słychać chrzęst oręża, a oddech zatyka wzniecony przez tysięczne stopy żołnierzy bitewny kurz. Nie zabiera nas nawet do „sztabów” batalii toczonych na polu przeszłości, gdzie obmyśla się kolejne manewry i wyznacza kierunki natarcia. Zamiast tego uchyla przed nami drzwi do gabinetów pracujących z dala od bitewnego zgiełku teoretyków wojny, którzy w ciszy i skupieniu opracowują pojęcia, metafory i interpretacje, które wyznaczają ramy, w jakich toczą się kolejne starcia, formatują sposób myślenia dowódców i sztabowców, i wreszcie, określają styl oraz metodę walki pojedynczych żołnierzy.
Jak pisze Traverso, rytm polityki i historiografii jest wspólny. Niełatwo byłoby wymyślić lepszy barometr mierzący nastroje i polityczny klimat teraźniejszości, niż historiografia. Wyniki pomiaru – jak zdaje się sugerować włoski historyk – sprawdzać jednak należy w oparciu o dzieła wybitne, przełomowe, otwierające nowe perspektywy i na lata wyznaczające kierunki poszukiwań badaczy na całym świecie, nawet jeśli ich „polityczność” na pierwszy rzut oka zdaje się ukryta. To z ich perspektywy, a nie z poziomu uwikłanej w bieżące rozgrywki „publicystyki historycznej” czy mocno „zaangażowanych”, lecz zarazem często kiepskich rozpraw akademickich, najlepiej widać przebieg toczącego się boju i najłatwiej odróżniać momenty kluczowe od tych, które mają tylko epizodyczne znaczenie.
Pisząc o tym wspólnym rytmie polityki i historiografii, Traverso cytuje Pasaże Benjamina: „zdarzenia, które otaczają historyka i w których bierze on udział, stanowią podstawę jego przedstawienia – jako tekst napisany sympatycznym atramentem”. W zebranych w tej książce esejach Traverso tropi te zapisane „sympatycznym atramentem” fragmenty prac historyków tej miary, co Eric Hobsbawm, Zeev Sternhell, George L. Mosse, Arno Mayer, Ernst Kantorowicz, Emilio Gentile, Michel Foucault, Saul Friedländer czy François Furet. Tym, co wszystkich ich łączy, jest zainteresowanie problemem przemocy. A to właśnie z przemocą zwykło się kojarzyć poprzednie stulecie, co zgrabnie ujmują określenia w stylu „koszmar dwudziestego wieku”, „mroczny wiek dwudziesty” itd.
Jak przekonuje jednak Traverso, zjawisko powszechnego postrzegania „krótkiego dwudziestego wieku” przez pryzmat masowej przemocy i cierpienia ma stosunkowo krótką historię. Ten sposób konceptualizacji – zdaniem wielu jedyny możliwy do pomyślenia – współbrzmi z rytmem przemian politycznych, stopniowo dokonujących się od 1975 roku, a mających swoją dramatyczną kulminację w upadku muru berlińskiego i ostatecznym rozpadzie bloku państw „socjalistycznych”. Odwołując się do zaproponowanego przez Kosselecka terminu „czas siodła” (Sattelzeit), Traverso pisze: „Zachowując wszelkie proporcje, można by wysunąć tezę, że lata pomiędzy końcem wojny w Wietnamie (1975) a 11 września 2001 wyglądają jak rozkołysanie, przejście, na którego końcu krajobraz intelektualny i polityczny uległ całkowitej zmianie, zmienił się nasz słownik, a dawne punkty orientacyjne zostały zastąpione innymi”. Ćwierćwiecze to przyniosło upadek resztek nadziei związanych nie tylko z radziecką wizją emancypacji, lecz w ogóle z jakimikolwiek projektami całościowej zmiany społecznej. Był to czas tryumfalnego pochodu ideologii kapitalistycznej, liberalnego dyskursu praw człowieka i masowej afirmacji systemu demokracji przedstawicielskiej w jej zachodnim wariancie. Traverso pisze: „Podczas tego ćwierćwiecza słowa takie jak rewolucja albo komunizm zmieniły swoje znaczenie w kulturze, mentalności i wyobraźni zbiorowej: zamiast oznaczać aspirację albo działanie emancypacyjne, przywołują odtąd na myśl świat totalitarny. A z drugiej strony, słowa takie, jak rynek, przedsiębiorstwo, kapitalizm albo indywidualizm, przeszły drogę odwrotną: nie określają już świata alienacji, egoizmu (…) ale naturalne podstawy posttotalitarnych społeczeństw liberalnych” (s. 10–11). Przemiany te, jak przekonuje autor, przemodelowały całkowicie akademicką historiografię, w centrum zainteresowań badaczy stawiając problem przemocy i jej ofiar, dowartościowując jednocześnie pamięć i jej świadectwa.
Najbardziej jaskrawym przykładem tych przemian, spośród licznych podawanych przez Traverso, jest z pewnością głęboka reinterpretacja w dyskursie akademickiej historiografii zjawiska rewolucji w ogóle, zwłaszcza zaś rewolucji 1789 i 1917 roku. Bez odpowiedniej atmosfery politycznej trudno byłoby pomyśleć niezwykłą karierę, jaką zrobiły schematy interpretacyjne zaproponowane przez takich badaczy jak choćby François Furet, Richard Pipes czy Martin Malia. Rewolucja, pozbawiona w zasadzie swojego potencjału emancypacyjnego i własnej społecznej dynamiki, sprowadzona zostaje w ich optyce do rezultatu zabiegów zdeterminowanych intelektualistów pragnących zrealizować za wszelką cenę obmyśloną przez siebie „utopię”. Rewolucje i ich skutki stają się zjawiskami raczej z porządku „historii idei” niż „historii społecznej” i jawią się jako swoiste przypadkowe „potknięcia” na drodze ku coraz większej wolności i ładowi, zawinione przez pogrążonych w „złudzeniach” intelektualistów (w polskim przekładzie tytuł jednej z ważniejszych prac Fureta brzmi: Przeszłość pewnego złudzenia: Esej o idei komunistycznej w XX wieku), których koncepcje od samego początku in potentia niosły ze sobą zalążek przyszłego totalitaryzmu. W ten sposób historiografia, mimowolnie lub nie, poddaje się pokusie naturalizacji istniejącego porządku i swoistej liberalnej teleologii. Otwarcie zresztą stwierdza to sam Furet (cytowany przez Traverso), którego można chyba uznać za jednego z bardziej elokwentnych obrońców tej wizji historii: „Idea innego społeczeństwa stała się prawie niemożliwa do pomyślenia, a zresztą nikt w dzisiejszym świecie nie występuje w tej kwestii nawet z zarysem nowej koncepcji. Jesteśmy skazani na życie w świecie, w którym żyjemy” (s. 296).
Traverso zwraca też uwagę na swoiste podobieństwo „ideokratycznych” wyjaśnień, tak popularnych w konserwatywnej zachodniej „sowietologii” (przez polskich badaczy przyjmowanej w zasadzie bezkrytycznie) z wizją świata radzieckiego obecną w oficjalnej propagandzie reżimu. Ta „antybolszewicka wersja zbolszewizowanej historii”, chcąc dowieść „ideokratycznego” charakteru państwa radzieckiego (i tym samym przestrzec przed intelektualistami chytrze namawiającymi nas do „naprawy świata”), za dobrą monetę bierze propagandę i ideologiczny dyskurs reżimu, akcentując rzekomo rzeczywiste podporządkowanie całego życia codziennego oficjalnej ideologii, zniewalającą monumentalność i absolutnie totalny charakter systemu, czy wreszcie bezpośrednią odpowiedzialność jego przywódców za każdą decyzję aparatu władzy. W ten sposób, choć zmieniają się barwy, a biel staje się czernią (i na odwrót), sam obraz „wielkiego sternika” Stalina pozostaje nietknięty. Różnica polega jedynie na tym, że w tej pierwszej wersji był on odpowiedzialny za wszelkie dobro, jakie spływało na „ludzi radzieckich”, w tym drugim zaś osobiście odpowiada za każde zło, które ich spotkało.
Publikacja polskiego przekładu błyskotliwej książki Traverso wpłynąć może bardzo korzystnie na przebieg polskich dyskusji na temat strategii, jaką winna przyjąć lewica względem przeszłości. Uznanie historii za „pole bitwy” nie jest oczywiście dziś niczym nowatorskim. Traverso pokazuje jednak, jak złożony jest proces zdobywania przewagi i jak wiele czynników decyduje o tym, która ze stron (chwilowo) weźmie w toczących się boju górę nad przeciwnikiem. Instrumentalizacja historii, świadome i planowe kreowanie płaskich mitów czy trwonienie całych sił na publicystyczne przepychanki z historią w tle, mogą okazać się drogą donikąd. Walki na polu „polityki historycznej”, oderwane od realnej walki klasowej, okazać się mogą jałowe, a nawet jeśli tu i ówdzie uda się odnieść w nich jakiś sukces, to samo w sobie nie odmieni to w poważniejszy sposób sytuacji lewicy w Polsce.
Przedstawiony przez Traverso w ostatniej części książki bilans sporów o interpretację zjawiska przemocy w XX wieku nie jest budujący. Jak zauważa, w atmosferze głębokich przemian politycznych pod koniec stulecia nastąpił „zanik utopii”. Od pokoleń popychające ludzi na całym świecie do politycznego działania marzenie o innym i lepszym świecie, u progu dwudziestego pierwszego wieku jawić zaczęło się jako nie tylko niepoważne, ale wręcz niebezpieczne. Doświadczenie dwudziestowiecznej przemocy, zinterpretowane właśnie jako konsekwencja napędzanych utopią dążeń emancypacyjnych, stało się przestrogą, którą trudno bagatelizować. Rewolucja w perspektywie historiograficznej straciła swój emancypacyjny potencjał, a komunizm (i szerzej, każdy projekt radykalnej, egalitarnej zmiany społecznej) zniknął z „horyzontu oczekiwań”, w „polu doświadczenia” (Kosseleck) pozostawiając po sobie tylko ruiny. Taka jest choćby wymowa Wieku skrajności Hobsbawma, wciąż chyba najbardziej wpływowego historyka lewicy.
„Świat bez utopii – pisze Traverso – zwraca w sposób nieunikniony swoje spojrzenie ku przeszłości” (s. 301). Krach utopii pociągnął za sobą w naturalny sposób nadejście kultu pamięci i dowartościowanie doświadczenia jednostki, odczytywanych jednak w duchu „empatycznego humanizmu”, współczującego ofiarom i upamiętniającego ich cierpienie, lecz zarazem ślepego na ich walkę i, „utopijną” właśnie, nadzieję, którą ze sobą niosła.
Ta nowa wrażliwość w stosunku do ofiar rzuca na XX w. całkiem nowe światło, wprowadzając na nowo do historii postacie, które – wbrew swojej wszechobecności – pozostawały zawsze w cieniu. Historia przypomina teraz krajobraz oglądany przez Anioła z IX tezy Waltera Benjamina: pokryte ruinami pole rosnące bezustannie ku niebu. Z tą tylko różnicą, że nowy duch czasu jest dokładnie na antypodach mesjanizmu żydowsko-niemieckiego filozofa. Żaden czas teraźniejszy nie wchodzi w rezonans z przeszłością, by spełnić nadzieję pokonanych. Pamięć Gułagu zatarła pamięć o rewolucjach, pamięć Szoah zastąpiła pamięć o antyfaszyzmie, pamięć o niewolnictwie zaćmiła pamięć o antykolonializmie (…)” (s. 302–303).
Światowa lewica, przerażona skalą porażki poniesionej w ostatnich dekadach dwudziestego wieku, pogrążyła się w melancholii, łatwo przyjmując jako swój dyskurs ofiar i liberalnego humanitaryzmu, zamykając jednocześnie oczy na polityczny potencjał tkwiący w historii. Czy wobec tego – zdaje się pytać Traverso – nie nadszedł już czas na zdecydowany zwrot ku zdystansowanej wobec bieżących przepychanek politycznych, uprawianej w rzetelny sposób historii bojowej? Marks powiadał, że „Historia wszelkiego społeczeństwa dotychczasowego jest historią walk klasowych”. Walka, z samej swej natury, pociąga za sobą ofiary. Pamięć o nich przywrócić należy jednak, jak przekonuje Benjamin, nie poprzez celebrowanie ich cierpienia, lecz przez dochowanie wierności marzeniom i nadziejom, w imię których walczyły i w imię których miały odwagę cierpieć.
Kamil Piskała