Obszary niewiedzy. Lewicowa krytyka literacka

logo

Jan Sowa - Schadenfreude albo koniec pewnego złudzenia

Niemcy wraz z kilkoma wspierającymi je krajami z Północy i Wschodu Europy podjęły próbę nie tylko reaktywacji owego haniebnego zwyczaju, ale również podniesienia go na nowy poziom: zepchnięcia całego, suwerennego kraju do roli niewolnika w związku z niespłacalnością długu, jaki na nim ciąży.

Dajcie mi kontrolę nad pieniędzmi jakiegokolwiek kraju, a nie będzie mieć dla mnie znaczenia, kto stanowi jego prawa.

Mayer Amschel Bauer Rothschild

Wiemy z historii, że istnieje wiele sposobów na to, aby zostać niewolnikiem. Można się w niewoli urodzić, można zostać do niej sprzedanym jako jeniec wojenny lub bezpośrednio zakutym w kajdany przez zwycięską armię, można zostać zepchniętym do stanu niewoli przez elity swojego własnego społeczeństwa, jak miało to miejsce z chłopami w Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Istnieje wreszcie coś takiego jak niewolnictwo za długi. Było znane od czasów starożytności, chociaż jedna z ważnych reform Solona z przełomu VI i VIII wieku p.n.e. polegała na zakazie używania samego siebie jako zastawu i kończyła tym samym z praktyką zniewalania za długi. Gdyby ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości, że żyjemy w czasach reakcji, ostatni weekend udowodnił to ponad wszelką wątpliwość: Niemcy wraz z kilkoma wspierającymi je krajami z Północy i Wschodu Europy podjęły próbę nie tylko reaktywacji owego haniebnego zwyczaju, ale również podniesienia go na nowy poziom: zepchnięcia całego, suwerennego kraju do roli niewolnika w związku z niespłacalnością długu, jaki na nim ciąży. Nie całkiem się to udało. Wstępne pomysły Niemiec zakładały nałożenie na Grecję obowiązku przyjęcia w instytucjach rządowych specjalnych doradców UE monitorujących i opiniujących (z prawem veta) działania podejmowane przez grecki rząd, konsultowania z Eurogrupą nowych praw i transferu majątku narodowego wartego 50 miliardów euro do zewnętrznej instytucji z siedzibą w Luksemburgu, która sprzedawałaby go zgodnie z własną wolą, aby uzyskać pieniądze na spłatę greckiego zadłużenia. (Jak się szybko okazało owa organizacja – Institute for Growth – pozostaje pod kontrolą niemieckiej firmy, której szefem rady nadzorczej jest… Wolfgang Schäuble, Minister Finansów Niemiec). I tak zobowiązania, które propozycja – jak na razie – Eurogrupy przewiduje dla Grecji, sprowadzają się do niewolnictwa za długi, de facto oddając zewnętrznym siłom, głównie rządowi Angeli Merkel, kontrolę nad władzą ustawodawczą i wykonawczą Grecji.

Wielu ekonomistów, zarówno liberalnych, jak i nastawionych bardziej krytycznie, nie raz wskazywało, że polityka UE wobec zadłużonej Grecji nie ma jakiegokolwiek gospodarczego sensu. Jeffrey Sachs jest pod tym względem całkowicie zgodny z Josephem Stiglitzem i ekspertami Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Poza politykami Północnej i Wschodniej Europy, którym wiernie asystuje woźny Unii Europejskiej Donald Tusk, nikt właściwie nie pokłada żadnej wiary w domniemanych środkach zaradczych na kryzys długu suwerennego Grecji. Lekarstwo, które ma teraz pomóc w ugaszeniu pożaru – trzecia transza pomocy wynoszącej być może nawet 80-90 miliardów euro – to tylko dolewanie oliwy do ognia. Po dodaniu tej sumy do obecnego zadłużenia Grecji otrzymamy proporcję długu do PKB na poziomie 200%, co spycha Grecję do pozycji Zimbabwe. Jedyny kraj wysokorozwinięty znajdujący się w podobnej sytuacji to Japonia, jej sytuację różni jednak od Grecji jeden istotny szczegół: Japonia posiada swój bank emisyjny, co umożliwia jej prowadzenie własnej polityki gospodarczej oraz sprawia, ze rynkowe mechanizmy dewaluacji i rewaluacji jej waluty sprzyjają przywróceniu koniunktury gospodarczej w sytuacjach kryzysowych, zwiększając konkurencyjność jej gospodarki i podnosząc koszt importu, co stanowi bodziec dla rozwoju lokalnej produkcji. Jest to różnica kluczowa i sprawia ona, że ani sytuacji Grecji, ani pomocy, jakiej jej udzielono nie da się sensownie zestawić z innymi kryzysami suwerennego zadłużenia. Grecki dług nawet w wielkości takiej jak teraz, jest niespłacalny – do 2060 roku Grecy musieliby na to przeznaczać co roku niemalże 10% swojego budżetu narodowego. Jakiekolwiek załamanie gospodarczej koniunktury, a to zdarza się w kapitalizmie cyklicznie co kilka lub kilkanaście lat, oznaczałoby bankructwo. Skąd Grecy mają wziąć się pieniądze na spłatę dodatkowych 85 miliardów? Jak długo te spłaty miałyby trwać? Do XXII wieku? Skąd ma wziąć się impuls do rozwoju, skoro grecki rząd jest pozbawiony podstawowego instrumentu polityki gospodarczej, czyli możliwości regulacji podaży pieniądza?

Kryzys greckiego długu suwerennego pokazuje dwie zasadnicze i fundamentalne słabości w konstrukcji euro jako wspólnej waluty. Po pierwsze sfera euro nie jest obszarem optymalnym (w sensie ekonomicznym) dla wspólnej waluty, ponieważ jest zbyt wewnętrznie zróżnicowana. Ktoś dla żartu zestawił ze sobą wszystkie kraje świata, których nazwy zaczynają się na „M” i okazało się, że są one bardziej do siebie podobne niż strefa euro. W takiej sytuacji obszary słabiej rozwinięte będą zawsze cierpiały kosztem obszarów bardziej rozwiniętych. W Europie objawia się to jako rozłam między Północą a Południem Europy. Euro świetnie służy Niemcom i to również dlatego, że kraje biedniejsze „ściągają w dół” kurs euro wobec innych walut, czyniąc niemiecki eksport bardziej opłacalnym. Gdyby nie istniało euro, niemiecka marka byłaby drugim frankiem szwajcarskim, a jej kurs sprawiłby, że Niemcy musieliby ściąć ze swojego PKB dziesiątki miliardów. Słabszy kurs innych walut, na przykład greckiej drachmy, sprawiałby, że grecki eksport byłby znacznie bardziej opłacalny, bo euro jest dla niej po prostu za mocne. W tego typu obszarze walutowym muszą istnieć strukturalne, trwałe i przewidywalne mechanizmy redystrybucji nadwyżki obszarów bogatszych i przekształcania jej w inwestycje w obszarach biedniejszych, co świetnie pokazuje Yanis Varoufakis w swojej książce The Global Minotaur na przykładzie wewnętrznej polityki gospodarczej Stanów Zjednoczonych. Druga kwestia to sprawa, o której już pisałem: brak możliwości prowadzenia suwerennej polityki gospodarczej przez rządy obarczone suwerennym długiem. Owszem, można mówić, że to wina Greków, że tak bardzo się zadłużyli, prawda jest jednak taka, że było im równie łatwo to zrobić, bo znaleźli się w strefie euro, przez co ich obligacje wyglądały dla inwestorów atrakcyjniej niż powinny byłyby wyglądać, gdyby brać pod uwagę tylko kondycję i rozmiar greckiej gospodarki. Problem zadłużenia nie jest bynajmniej w strefie euro ograniczony do Grecji, ale dotyczy wielu krajów o słabszej kondycji gospodarczej, zwłaszcza na południu Europy. Kłopoty Hiszpanii, Portugali czy Włoch zaczęły się wraz z powstaniem euro; wcześniej kraje te radziły sobie nie najgorzej. Włochy z długiem na poziomie 135% PKB są najpewniej kolejnym krajem „do odstrzału”.

Skoro polityka Eurogrupy wobec zadłużonego Południa, w tym szczególnie Grecji, nie ma dla niej gospodarczego sensu, dlaczego Niemcy tak bardzo się przy niej upierają? Otóż w pierwszej fazie była ona ekonomicznie sensowa, jednak nie dla Grecji, tylko dla Zachodnich banków, w dużej mierze francuskich i niemieckich, które były w posiadaniu trefnych greckich obligacji. Jednym z głównych powodów, dla których setki miliardów euro wpompowane w Grecję nie zostawiły żadnego śladu na greckim PKB jest fakt, że w znakomitej większości – około 90% – zostały tylko przepompowane przez grecki system bankowy i zaraz po wpłynięciu wypłynęły do prywatnych wierzycieli Grecji. W ten sposób prywatne instytucje finansowe zostały spłacone przede wszystkim przez podatników strefy euro – ponad 60% długu greckiego to dzisiaj wierzytelności wobec European Financial Stability Facility (prekursor European Stability Mechanism) oraz wobec rządów strefy euro. Mówimy tu o gigantycznych wkładach, które nawet rozłożone per capita dają pokaźne sumy: tak na przykład każdy Słowak i każda Słowaczka zadeklarowali tam wpłaty po ok. 800 euro, Słoweńcy i Słowenki po ok. 1000, Niemcy i Niemki po ok. 1500, a mieszkańcy i mieszkanki Luxemburga po ok. 2200 euro. Nie wszystkie środki poszły na spłatę – via grecki budżet – wierzytelności Greków wobec prywatnych banków, jednak stało się tak ze znaczną ich częścią. Jak to nazwać? Szwindel? Pranie toksycznych pieniędzy? Trudno znaleźć na to trafne określenie, bo mówimy o wydarzeniach bez precedensu.

Operacja ta miała daleko idące konsekwencje, pozwoliła bowiem na wewnątrzunijne upolitycznienie długu Grecji, dając rządom strefy euro, zwłaszcza Niemcom, kontrolę nad losem tego kraju. Jest to dla Greków o wiele gorsze niż pozostawanie na łasce rynków finansowych. Widzimy tu wyjątkowo perwersyjną stronę neoliberalnego Centaura, aby użyć trafnej metafory zaproponowanej kiedyś przez Loïca Wacquanta. Sam rynek, niewspierany przez neoliberalne rządy, obszedłby się z Grecją o wiele lepiej: kraj ten musiałby po prostu zbankrutować i wrócić do drachmy. To zresztą powinno było się stać 4 lata temu, w 2011 roku. Byłoby to najlepsze możliwe rozwiązanie. Greckie PKB spadłoby w efekcie o 20-30%, co i tak się stało, a bezrobocie wzrosłoby o 10-20%, co i tak się stało, ale po 2-4 latach Grecja odbiłaby się od dna i dzisiaj byłaby krajem wolnym od długu zamiast mieć dług większy w relacji do PKB niż miała w 2011. Byłoby to jednak fatalne dla reszty strefy euro, zwłaszcza Niemiec. Sytuacja ta pokazuje hipokryzję Eurogrupy: oczywiście, jest prawdą, że Grecja ma gigantyczne problemy wewnętrzne, które w dużej mierze doprowadziły do kryzysu zadłużenia – jest opanowana przez oligarchiczne grupy interesu, oszukiwanie na podatkach stanowi tam narodową cnotę (grecki rząd traci w ten sposób 20-30 miliardów euro rocznie), wydatki na armię, napędzane nacjonalistyczną paranoją antyturecką przekraczają wszelkie rozsądne proporcje, grecki kościół, największy posiadacz nieruchomości w Grecji, cieszy się przywilejami, które należałoby mu natychmiast odebrać, a greckie elity polityczne składają się z polityków najgorszego możliwego gatunku itp. (nota bene, czy nie czujemy się w takiej sytuacji jak w domu?). Jest wielkim błędem Greków, że po 2011 roku popierali wciąż te same polityczne elity, które sprowadziły na nich finansowy Armagedon, jednak politycy europejscy robili… to samo. Kompradorski charakter greckich elit był im wybitnie na rękę, ponieważ pozwolił na zatrzymanie bankructwa i przeprowadzenie opisanego powyżej prania greckiego długu poprzez przerzucenie jego kosztów na podatników strefy euro, co nigdy nie powinno było mieć miejsca. Gdy Grecy poszli wreszcie po rozum do głowy i pół roku temu wybrali rząd SYRIZY (nie jestem wobec niej bezkrytyczny, ale to o niebo lepiej niż cokolwiek, co Grecja do tej pory miała), Europa zrobiła, co mogła, aby zniszczyć szansę, jaka się przed Grekami i Greczynkami otwarła, doprowadzając szantażem do rezygnacji Varoufakisa, jednego z najbardziej błyskotliwych i przenikliwych współczesnych ekonomistów i poniżając publicznie Tsiprasa, którego w miniony weekend poddano trwającym 17 godzin torturom nazywanym nawet przez urzędników Unii Europejskiej „mentalnym podtapianiem”. O wszystkich problemach politycznych, kulturowych i społecznych, jakie mają Grecy w Europie, wiedziano od dawna, nikt jednak nie próbował czegokolwiek z nimi zrobić, ponieważ, jak już pisałem, mocniejszej części Unii słabość greckiego rządu i jego kompradorski charakter był po prostu na rękę – pozwalał prowadzić politykę zgodną z interesami europejskiej Północy bez sprzeciwu Południa.

W miniony weekend Angela Merkel wykorzystała do cna polityczną władzę, jaką dało jej skupienie greckiego długu w rękach publicznych wierzycieli strefy euro. Jej zwycięstwo jest jednak pyrrusowe. Niezależnie od tego, czy grecki parlament zaakceptuje ustępstwa Tsiprasa (jego dziwna, niezrozumiała gra i wolty, które wykonał to temat na osobną analizę), czy nie i jak zakończy się ten akt tragedii europejskiego długu suwerennego, przedstawienie na pewno się nie skończyło. Błędy konstrukcyjne euro jako wspólnej waluty nie pojawiły się nawet w dyskusji, a one nie znikną tylko dlatego, że Eurogrupa wpompuje w Grecję kolejne dziesiątki miliardów. Co gorsza, europejski Lewiatan pokazał swoją najbardziej przerażającą twarz: Europejski Bank Centralny okazał się instrumentem w rękach rządu bogatych państw UE, głównie Niemiec, a nie instytucją dbającą o los całej wspólnoty, a najbogatszy kraj Unii nie zawahał się przed upokorzeniem dla własnego materialnego interesu oraz poczucia politycznego tryumfu i tak już konającej Grecji, gdzie emeryci płaczą na ulicach, a w szpitalach kończą się lekarstwa. Jasne, w środowiskach radykalnych to wszystko właściwie wiedzieliśmy od dawna. Protesty przeciw polityce ECB odbywają się regularnie i nikt nie ma złudzeń, że euro to kolejny instrument w rękach klas posiadających służący wyciśnięciu jak największej wartości dodatkowej z klas pracujących. Teraz jednak stało się to coraz bardziej widoczne również dla obserwatorów z głównego nurtu. Przywołany wcześniej artykuł Wolfganga Münchaua z „Financial Times” brzmi miejscami jak post z grupy dyskusyjnej International Student Movement. Z jednej strony to oczywiście dobrze. Jak przekonywał Marks w Krytyce heglowskiej filozofii prawa, sprzeczność ujawniona jest lepsza niż sprzeczność zamaskowana. Z drugiej jednak, do wczoraj można było mieć jeszcze nadzieję, że w konstrukcji UE jest jakaś chytrość rozumu historycznego i nawet jeśli jest to, jak na razie, przede wszystkim wehikuł globalnej supremacji kapitału, być może daje on cień szansy na budowę ponad granicami państw narodowych demokratycznych mechanizmów politycznych i inkluzywnych struktur społecznych. Benedict Anderson pokazał w końcu dość dobrze we Wspólnotach wyobrażonych, że chociaż państwo narodowe było w znacznej mierze produktem ubocznym rozwoju gospodarki kapitalistycznej i służyło akumulacji kapitału (to samo pokazał Giovanni Arrighi w The Long Twentieth Century), stanowiło również platformę i podstawę dla nowej, bardziej egalitarnej polityki. Platformę, którą należy, rzecz jasna, w końcu przekroczyć, pełniącą jednak istotną funkcję na pewnym etapie historycznego rozwoju. Można było żywić podobne nadzieje pod adresem Unii Europejskiej, teraz jednak są one jedynie wyrazem naiwności, a nie jakiegokolwiek optymizmu. Ktokolwiek głosowałby dzisiaj w Polsce za przyjęciem euro, wziąłby udział w budowaniu szubienicy, na której sam kiedyś zawiśnie. Moralny fallout po minionym weekendzie może być jeszcze większy niż gospodarczy; wydarzenia te będą wykorzystywane przez wszelkiej maści reakcyjnych przeciwników znoszenia granic i budowy ponadnarodowych struktur politycznych, co jest dzisiaj zarówno celem, jak i warunkiem jakiegokolwiek politycznie postępowego działania. Nigel Farage nie omieszkał skorzystać z okazji, aby zadenuncjować po raz kolejny niedemokratyczną i pasożytniczą naturę instytucji unijnych. Trudno się z nim w tym momencie nie zgodzić: grecki parlament powinien zagłosować teraz nad propozycjami „pomocy” ze strony UE tak, jak zagłosował wcześniej grecki lud w sprawie znacznie łagodniejszego programu reform: OXI. Fatalne double bind sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy polega na tym, że zarówno NIE Greków, jak ich TAK oznaczać będzie pogłębienie tendencji odśrodkowych w UE, a jej rozpad wpisuje się, w mojej ocenie, w powrót do nowego średniowiecza czy też do XIX wieku, jak opisują to Žižek i Piketty. Zarazem jednak czy UE, tak jak wygląda teraz, jest warta ratowania? Czy możliwe jest jej postępowe przekształcenie, skoro pomysł taki nie pojawił się w ogóle ani w zamkniętych, ani w publicznych debatach, pomimo tak poważnego kryzysu, jak obecny? Czy rzeczywiście chcemy Unii, w której jeden kraj spycha drugi na skraj humanitarnej przepaści, aby utrzymać wysoki poziom swoich i tak już bardzo wysokich zysków, a unijne instytucje dają mu do tego wygodne narzędzia? Czy to ma być źródłem owej „radości, kwiatu elizejskich pól”, którą opiewa Oda do radości, hymn UE? Osobiście nie widzę w tym nic poza jedną, wyjątkową mroczną radością, jaką może teraz mieć Merkel i Schäuble -  Schadenfreude, radością z cudzego cierpienia.