David Graeber. 2016. Utopia regulaminów. O technologii, tępocie i ukrytych rozkoszach biurokracji. Warszawa: Krytyka Polityczna.
Żyjemy w erze „biurokratyzacji totalnej”, pisze David Graeber w eseju otwierającym Utopię regulaminów. Coraz więcej czasu poświęcamy na wypełnianie formularzy, których sens nie jest do końca znany nawet samym urzędnikom. Nie chodzi tu tylko o relacje państwo-obywatel, w końcu PIT składa się raz do roku. W zakładach pracy i na uniwersytetach, w trzecim sektorze i korporacjach, w budżetówce i własnej działalności gospodarczej obowiązki administracyjne pożerają lwią część dnia roboczego. Dla przykładu personel medyczny brytyjskiego NHS poświęca na biurokrację dziesięć godzin tygodniowo! Nie mówiąc o pracownikach naukowych, którzy więcej czasu spędzają na „papierologii” niż prowadzeniu badań czy działalności dydaktycznej.
Tak naprawdę biurokracja spotyka nas na każdym kroku. „[…] Klasa średnia poświęca coraz więcej czasu na przebijanie się przez nieprzeniknione formularze internetowe i meandry skomputeryzowanych infolinii, podczas gdy mniej zamożnym coraz więcej czasu w ciągu dnia zabiera pokonywanie coraz wymyślniejszych przeszkód w dotarciu do topniejących usług pomocy społecznej” (s. 9). Być może obok innych rodzajów pracy – najemnej, reprodukcyjnej, opiekuńczej czy afektywnej – powinniśmy uznać papierkową robotę jako pracę, którą wykonujemy na rzecz biurokratycznej machiny.
Według Graebera ten proces zaczyna przybierać na sile mniej więcej w czasie, kiedy doszło do zawarcia Konsensusu Waszyngtońskiego. Od końca lat siedemdziesiątych XX w. ilość papierkowej roboty rośnie siedmiokrotnie w ciągu trzydziestu lat! Jest to paradoksalne spostrzeżenie, jeżeli wziąć za dobrą monetę wolnorynkowy sprzeciw wobec big state, machiny urzędniczej, wszelkiego rodzaju regulacji i ingerencji państwa. Skoro rynek reguluje się sam, to dlaczego toniemy w regulaminach? Graeber nie poprzestaje na znanym już stwierdzeniu, że rynek wcale nie jest „wolny”. Wiadomo, że to aparat państwa ustanawia wymianę rynkową, stwarza jej warunki brzegowe, umożliwia akumulację, gwarantuje prawo własności prywatnej itp. W Utopii regulaminów przedstawiona jest genealogia korporacji, kluczowego podmiotu współczesnego kapitalizmu, wywodząca się właśnie z biurokratycznej machiny państwa. „Kształtowanie się nowoczesnej formy korporacji pod koniec XIX wieku uważano za kwestie zastosowania nowoczesnych, biurokratycznych technik do sektora prywatnego” (s.18). Wielkie firmy zorganizowane na wzór państwowych urzędów były zdolne zastosować „racjonalną efektywność” w biznesie. Korporacyjny kapitalizm, z którym mamy dzisiaj do czynienia, jest, jednym słowem, kapitalizmem biurokracyjnym.
Nie może więc dziwić, że Graeber wywodzi z tego faktu tzw. żelazne prawo liberalizmu, wedle którego każda próba uwolnienia mechanizmów rynkowych spod władzy urzędników rodzi jeszcze więcej regulacji. Nie jest tak, że neoliberałowie próbują gasić ogień benzyną i mimo dobrych chęci nie potrafią poradzić sobie z biurokracją. Chodzi tu o przejęcie przez prywatne interesy – pod pozorem „deregulacji” – biurokracji państwowej, która przy całej swojej nieudolności podlega jednak demokratycznej kontroli i – przynajmniej w teorii – realizuje politykę społeczną. Deregulacja jest tak naprawdę pisaniem nowych regulacji pod dyktando biznesu. Koniec końców, mamy do czynienia ze „stopniowym stapianiem się władzy publicznej i prywatnej w jedną całość, naszpikowaną regułami i przepisami, którego ostatecznym celem jest pasożytnicze czerpanie zysków” (s. 26).
W związku z tym pojawia się konieczność lewicowej krytyki biurokracji, która w odróżnieniu od prawicowych narracji o „brukselskich urzędnikach regulujących krzywizny banana” byłaby również krytyką kapitalizmu. Stawka jest tym wyższa, że prawica na swojej krytyce biurokracji zbija kapitał polityczny. „Nie jest to szczególnie celna krytyka, ale ma tę zaletę, że istnieje. Lewica nie oferuje natomiast w tym względzie niczego” (s. 12). Jednak w lewicowej krytyce biurokracji nie powinno chodzić tylko o to, żeby odebrać prawicy parę punktów procentowych. Biurokracja jest słabym punktem socjaldemokracji. Większość ruchów lewicowych powstałych po 2008 roku, post-crisis left, jak nazywa je Guy Standing, oprócz sprzeciwu wobec austerity postuluje powrót do państwa dobrobytu – albo dopiero jego budowę na wzór skandynawski. Problem w tym, że welfare state było nie do pomyślenia bez armii urzędników. Rewolta z 1968 roku, której hasła zostały ostatecznie przechwycone przez neoliberalizm, była w dużej mierze sprzeciwem wobec biurokratycznych i korporacyjnych stosunków panujących w państwach dobrobytu. Jeżeli więc lewica chce zdobyć głosy wyborcze etatystycznym programem, to (abstrahując od tego, czy taki program jest właściwym rozwiązaniem problemów dzisiejszych czasów) musi przemyśleć swój stosunek do biurokracji. Krytyka biurokracji jest konieczna jako samokrytyka lewicy.
Niestety Graeber, mimo że sam postuluje konieczność takiej krytyki, nie daje nam właściwie do niej żadnych narzędzi. Z czego częściowo sam się usprawiedliwia, gdy stwierdza, że Utopia regulaminów „nie jest zarysem takiej krytyki. Nie podejmuje też próby ogólnej teorii biurokracji, jej teorii, czy nawet obecnego stanu biurokratyzacji totalnej” (s. 60). Ci, którzy spodziewali się publikacji na podobnym poziomie co bestsellerowa Debt: The First 5,000 Years, będą zawiedzeni. Utopia regulaminów jest zbiorem wcześniej publikowanych esejów, przepisanych i zredagowanych tak, żeby biurokracja stanowiła w nich motyw przewodni. Autor jednak często gubi się w dygresjach. Znajdziemy więc recenzję filmu Mroczny Rycerz powstaje, historię recepcji Foucaulta w USA, analizę strukturalną Levi-Straussa zastosowaną do legend o wilkołakach i wampirach, poglądy polityczne Tolkiena czy rozważania o komunizmie w uniwersum Star Trek. Kluczowe tezy książki są tak naprawdę zawarte w liczącym pięćdziesiąt cztery strony wstępie!
Pomimo to Graeber zwraca uwagę na parę ważnych kwestii. Pierwszą jest związek biurokracji z przemocą, czyli ustanowienia relacji społecznych pod groźbą użycia siły. Na pierwszy rzut oka takie skojarzenie wydaje się naciągane.
Wypełnianie formularzy czy pisanie raportów jest z pewnością nudne, a nawet bywa źródłem cierpień i raczej ciężko sobie wyobrazić, żeby ktoś robił to inaczej niż pod przymusem, ale mimo wszystko nie kończy się odniesieniem fizycznych obrażeń. Jednak za każdym regulaminem – nawet regulaminem bibliotecznym – stoi paragraf, którego przestrzeganie ostatecznie sankcjonuje „człowiek uzbrojony w pałkę”. „Typowy magistrant może całymi dniami ślęczeć w bibliotece nad tomami inspirowanymi Foucaultem […] i ani razu nie przyjdzie mu do głowy, że gdyby uparł się skorzystać z tejże biblioteki bez okazania odpowiednio podstemplowanej i ważnej legitymacji, zostałby z niej usunięty przez wezwanych w tym celu umundurowanych i uzbrojonych ludzi, przy użyciu takiej siły, która okazałaby się niezbędna” (s. 77). Wprawdzie to typowy – co nie znaczy, że niesłuszny – anarchistyczny argument wymierzony we władzę państwową w ogóle, ale zastosowany do krytyki biurokracji pokazuje, że rozrost regulaminów zwiększa jednocześnie szansę na użycie „prawomocnej” przemocy przez aparat państwa. „Policjant jest uzbrojonym biurokratą” (s. 97). Nic dziwnego, że postępująca biurokratyzacja idzie w parze z rozwojem technik inwigilacji i kontroli, wzrostem popytu na usługi firm ochroniarskich i poszerzeniem uprawnień policji. Im więcej w naszym życiu regulaminów – nawet tych trywialnych – tym mniej miejsca na deliberację, pójścia na kompromis czy po prostu relacje międzyludzkie. Nie dyskutuje się z policyjną pałką.
Drugą ważną sprawą jest dekonstrukcja racjonalności stojącej za biurokracją. Graeber przytacza Weberowską definicję biurokracji jako uosobienia „racjonalnej efektywności”. Okazuje się jednak, że biurokratyczna racjonalność – jeżeli potraktować ją dosłownie – jest tak naprawdę tępa. Nie dość, że ostatecznie we wprowadzaniu swoich regulaminów w życie posługuje się argumentem siły, to jeszcze maksymalnie upraszcza stosunki społeczne, tak żeby zarządzać nimi zero-jedynkowo (por. s. 100). Biurokracja jest efektywnym narzędziem, ale, jak powiada angielskie przysłowie, „jeżeli jedynym narzędziem, które mamy, jest młotek, wszystko będziemy traktować jak gwoździe”. Traktowanie racjonalności jako celu samego w sobie, a nie tylko środka, prowadzić może do totalitarnej dystopii, w której wszystko chodzi jak w zegarku. Zazwyczaj jednak to po prostu forma ideologii. Jak pisze Graeber: „[...] uważamy, że systemy biurokratyczne to tylko neutralne techniki społeczne, sposoby dotarcia z punktu A do punktu B” (s. 207), w rzeczywistości jednak powołanie się na racjonalność służy ukryciu realnych interesów, które stoją za danymi regulacjami. „[W] polityce zawsze chodzi ostatecznie o wartości, ale […] twórcy […] rozległych systemów biurokratycznych rzadko przyznają się do idei, które im przyświecają”(s. 53). Biurokratyzacja totalna idzie więc ramię w ramię z merytokracją i postpolityką, w ramach, której neoliberałowie dyskredytują wartości sprzeczne z wyznawanymi przez klasę panującą jako właśnie „nieracjonalne”.
***
Odpowiedzią na utopię regulaminów, w której żyjemy, ma być według Graebera oddanie „władzy w ręce wyobraźni” i wzięcie na poważnie modeli i praktyk społecznych zaczerpniętych z ruchu alterglobalistycznego, squatów, anarchistycznych komun i Occupy Wall Street. Nie jest to zastąpienie jednej utopii drugą, a raczej wezwanie do myślenia poza tym, co „realistyczne”. Takie podejście samo w sobie nie jest niczym złym, bo przecież wszelkie rewolucyjne postulaty, również te, które zostały zrealizowane, zbywano początkowo jako nieracjonalne i niemożliwe do urzeczywistnienia.
W eseju Latające samochody i malejąca stopa zysku pojawia się jednak ciekawsze, bardziej dialektyczne podejście do biurokracji. Tytułowe pytanie, dlaczego wciąż nie wynaleziono latających samochodów, odnosi się do faktu, że technologie zamiast rozwiązywać problemy społeczne – np. skrócić czas pracy – służą przede wszystkim wytwarzaniu wartości dodatkowej względnej. Koresponduje to ze słynnym hasłem Buzza Aldrina, drugiego człowieka na Księżycu, „Obiecaliście mi kolonie na Marsie, zamiast tego dostałem Facebooka”. Graeber twierdzi, że źródłem wytracenia przez postęp techniczny emancypacyjnego impetu jest przejście od technologii poetycznych do biurokratycznych. Te ostatnie, to dobrze nam znane metody zarządzania, inżynieria społeczna, technologie kontroli i zaspokajania konsumpcyjnych potrzeb. Technologie poetyczne – od greckiego poiesis, „twórczość” – to z kolei „[…] posługiwanie się racjonalnymi, technicznymi, biurokratycznymi (sic!) [podkreślenie moje – J.B.] środkami do realizacji niesłychanych, niemożliwych, fantastycznych projektów”(s.180). Takimi projektami były piramidy, średniowieczne katedry, lądowanie na Księżycu czy radzieckie plany zawracania biegu rzek. Takim projektem byłoby też stworzenie bezklasowego społeczeństwa. „Biurokracja urzeka nas tam, gdzie funkcjonuje jako technologia poetyczna, […] gdy mechaniczne formy organizacji […] zaprzęgamy do realizacji utopijnych wizji: gdy budujemy miasta z powietrza, wspinamy się na nieboskłon, obsiewamy pustynię kwiatami (s. 204)”. Tym, co oddaje władzę w ręce wyobraźni, okazuje się biurokracja podporządkowana celom poetycznym.
Jeżeli więc Ocuppy Wall Street jest dla nas niewystarczające, być może powinniśmy wziąć przykład z chilijskiego projektu Cybersyn. Salvador Allende po wygranych wyborach zatrudnił w 1971 r. brytyjskiego cybernetyka Stafforda Beera do stworzenia komputerowego systemu umożliwiającego centralne planowanie – w czasie rzeczywistym! – przy jednoczesnym uwzględnieniu potrzeb społecznych i pracowniczej kontroli nad zakładami pracy. Całość składała się z szeregu maszyn obliczeniowych, połączonych teleksami z każdą fabryką w Chile, oraz pokoju operacyjnego wyglądającego jak plan zdjęciowy Odysei kosmicznej Kubricka. Projekt Cybersyn miał zapewnić efektywną alokację zasobów, partycypację społeczną i pozwolić na uniknięcie błędów popełnianych przez sowieckich biurokratów. Niestety, projekt nie miał szans się rozwinąć – po dwóch latach od jego rozpoczęcia junta Augusto Pinocheta przejęła władzę w wyniku przewrotu, torując drogę ku neoliberalizmowi, a więc pośrednio biurokratyzacji totalnej.