Zachęcamy do lektury rozmowy z Davidem Graeberem przeprowadzonej niedawno przez Thomasa Franka.
David Graeber jest amerykańskim antropologiem, wykładającym na London School of Economics. Jest autorem klasycznej pracy Debt: The First Five Thousand Years i odegrał istotną rolę w organizacji Occupy Wall Street. W zeszłym roku napisał szeroko dyskutowany esej (link: http://nowyobywatel.pl/2013/09/23/fenomen-gowno-wartych-prac/), w którym pytał: co się stało z dawną obietnicą wydłużenia czasu wolnego dla robotników? Dla nazwania działań, które skolonizowały czas, jaki niegdyś nam obiecano, Graeber ukuł subtelny i nieco nieprzejrzysty termin – „gówno warte prace”. Chciałem dowiedzieć się, co dokładnie przez to rozumie, więc przedyskutowaliśmy sprawę drogą mailową. Poniższa rozmowa została nieznacznie zredagowana.
Thomas Frank: Zacznijmy od początku, czyli od prognozy Keynesa z lat 30. XX wieku, zgodnie z którą robotnicy mieli niebawem zyskać dostęp do wszelkich form spędzania czasu wolnego z powodu wzrostu produktywności. Jaka historia kryje się za tym pomysłem? Chodzi mi o to, że inni twierdzili podobnie, czyż nie?
Cóż, radykalne odłamy w ruchu robotniczym propagowały takie wizje dosyć wcześnie. Po udanych kampaniach na rzecz ośmiogodzinnego dnia pracy w latach 80. XIX wieku ludzie niezwłocznie zaczęli się zastanawiać, czy możemy skrócić go do siedmiu, sześciu godzin, czy nawet jeszcze bardziej. Paul Lafargue, zięć Marksa i autor Prawa do lenistwa, postulował coś takiego już w 1883 roku. Mam t-shirt Wobblies (IWW, Industrial Workers of the World Robotnicy Przemysłowi Świata) z przełomu wieków, który głosi „dołącz do IWW dla nowego świtu” – przedstawia on wschód słońca ponad dachami budynków, a na słońcu wypisano „czterodniowy tydzień, czterogodzinny dzień”. Nie wiem, jak stary jest ten obrazek, ale przypuszczam, że pochodzi z dwóch pierwszych dekad XX wieku, może z lat dwudziestych. W latach trzydziestych wiele związków zawodowych przestawiło swoje sektory przemysłu na trzydziestopięciogodzinny tydzień pracy. Moja mama w tamtym okresie pracowała jako garderobiana i została zaangażowana w przygotowanie organizowanego przez ILGWU (International Ladies' Garment Workers' Union, Międzynarodowy Kobiecy Związek Garderobianych) musicalu Pins and Needles – było to możliwe, ponieważ wszystkim skrócono tydzień pracy i związki zaczęły się zajmować organizowaniem aktywności w czasie wolnym.
A kiedy nadzieja na skrócenie czasu pracy zaczęła umierać?
W latach 60. większość ludzi myślała, że robotyzacja fabryk, ostateczna eliminacja całej pracy ręcznej to kwestia jednego albo dwóch pokoleń. Wszyscy – od sytuacjonistów po hippisów – mówili: „niech maszyny przejmą całą pracę!” i sprzeciwiali się samej zasadzie pracy od 7:00 do 15:00. W latach 70. Miały miesce całe serie, dziś już zapomnianych, dzikich strajków podejmowanych zarówno przez robotników przemysłu motoryzacyjnego jak i innych sektorów przemysłowych. Miały one miejsce w Detroit, chyba w Turynie i innych miastach, a ich hasłem, ogólnie rzecz ujmując, było: „jesteśmy po prostu wycieńczeni, pracując tak dużo”.
Te zjawiska wpędziły wielu ludzi zajmujących pozycje władzy w pewnego rodzaju panikę moralną. Powołano think tanki, które miały zaradzić „co robić” – w zasadzie, jak utrzymać kontrolę społeczną – w społeczeństwie, w którym coraz to więcej i więcej tradycyjnych form pracy miało wkrótce stać się przestarzałymi. Wiele lamentów, które możesz znaleźć u Alvina Tofflera i jemu podobnych we wczesnych latach 70. (mówiących, że szybki postęp technologiczny wpędzał pogrążał społeczny ład w chaosie–niepokojów) ma swoje źródło właśnie w tych niepokojach: zbyt duża ilość czasu wolnego wykreowała kontrkulturę i ruchy młodzieżowe, więc co się stanie, jeśli będzie go jeszcze więcej? Prawdopodobnie to nie przypadek, że w tym właśnie czasie nastąpił zwrot, zarówno w kierunku technologicznych poszukiwań – od automatyzacji ku technologiom informatycznym, medycznym i wojskowym (zasadniczo, technologiom społecznej kontroli) – jak i w stronę rynkowych reform, które wpędziłyby nas w mniej pewne formy zatrudnienia, dłuższe godziny i ściślejszą dyscyplinę pracy.
Współcześnie produktywność rośnie dalej, ale Amerykanie w tygodniu pracują dłużej, a nie krócej. Dłużej także niż pracownicy w innych państwach. Zgadza się?
Stany Zjednoczone, nawet w czasach New Deal, zawsze zdecydowanie bardziej skąpiły czasu pracy niż inne zamożne państwa: czy to, jeśli chodzi o urlopy macierzyńskie i ojcowskie, czy wakacje i tym podobne. Ale począwszy od lat 70. sprawy wyraźnie idą ku gorszemu.
Czy ekonomiści mają wyjaśnienie dla tego związku wyższej produktywności z wydłużonymi godzinami pracy? Na czym miałby on polegać i jak Ty go postrzegasz?
Co ciekawe, ekonomiści nie przejawiają większego zainteresowania takimi kwestiami – naprawdę fundamentalnymi zagadnieniami – dotyczącymi na przykład wartości albo politycznych czy społecznych kwestii, związanych z tym jakie jest rzeczywiste położenie ludzi. Rzadko mają na ich temat coś do powiedzenia. Dopiero kiedy jakiś nieekonomista zaproponuje społeczne czy polityczne uzasadnienia dla wzrostu liczby wyraźnie bezsensownych posad administracyjnych i kierowniczych, ożywiają się, by przemówić: „Nie, nie, możemy doskonale uzasadnić to w kategoriach ekonomicznych”. I wtedy coś wymyślają.
Na przykład, po opublikowaniu mojego artykułu, „The Economist” wyskoczył z odpowiedzią po jednym czy dwóch dniach. To była niesamowicie słabo uargumentowana riposta, pełna oczywistych pomyłek logicznych. Ale główna myśl brzmiała: cóż, być może mniej ludzi pracuje w produkcji, dystrybucji i dostarczaniu produktów niż kiedyś, ale to, że mamy trzy razy więcej zatrudnionych w administracji ma sens, ponieważ globalizacja znacznie skomplikowała ten proces. Mamy komputery, których obwody są projektowane w Kalifornii, produkowane w Chinach, montowane na Saipanie, ładowane do pudełek w jakimś więzieniu w Newadzie i wysyłane nocą przez Amazona bóg wie gdzie... To brzmi nawet przekonująco, dopóki naprawdę się nad tym nie zastanowisz. Wtedy uświadomisz sobie: jeśli tak, to dlaczego analogiczny proces postępuje na uniwersytetach? Ponieważ tam masz dokładnie ten sam proces ciągłego narastania etatów w administracji – warstwa po warstwie. Czy proces kształcenia stał się trzy razy bardziej skomplikowany w porównaniu z latami 30.? A jeśli nie, to dlaczego dzieje się tam to samo? Tak więc większość ekonomicznych wyjaśnień nie trzyma się kupy.
W porządku, wszystko się zgadza, jeśli chodzi o uniwersytety, ale trzeba przyjąć jakieś, nawet pozaekonomiczne, wyjaśnienie dlaczego nie osiągnęliśmy tego, na co wszyscy jeszcze tak niedawno czekali. Na przykład: Keynes się mylił albo taki system nie mógłby funkcjonować, czy też pracownicy nie są na tyle wyedukowani, żeby korzystać z tak długich wakacji, albo przedmioty, które dzisiaj wytwarzamy są o tyle doskonalsze niż te, które wytwarzaliśmy w czasach Keynesa, że są warte więcej i trzeba dłużej pracować, żeby na nie zarobić. Musi być jakiś powód.
Cóż, zdawkowym wyjaśnieniem jest zawsze konsumeryzm. Idea, jaka za nim stoi sprowadza się do tego, że mając wybór pomiędzy czterogodzinnym dniem pracy a dniem dziewięciogodzinnym lub dziesięciogodzinnym, za to z SUV-ami, iPhone'ami i ośmioma rodzajami sushi, zdecydowaliśmy wspólnie, że czas wolny nie był tego wart. To trzyma się także argumentu z „ekonomii usług”, zgodnie z którym nikt nie chce już gotować, sprzątać, majsterkować, czy nawet parzyć sobie kawy, dlatego nowe miejsca pracy powstają po to, by obsługiwać, czy to w punktach gastronomicznych, czy w Starbucksie, ludzi, którzy idą do pracy albo z niej wracają. To jasne, że wiele z tych wyjaśnień zdaje się być zdroworozsądkowych, jeśli przedstawisz je komuś, kto nie poddał ich refleksji. Ale to oczywiście nie jest żadne wyjaśnienie.
Po pierwsze, tylko bardzo niewielka część nowych miejsc pracy ma cokolwiek wspólnego z produkcją konsumenckich gadżetów, zaś większość z nich lokuje się za granicą. Nawet tam łączna liczba ludzi zatrudnionych w produkcji przemysłowej zmniejszyła się. Po drugie, nawet w najbogatszych państwach wcale nie jest takie pewne, czy liczba miejsc pracy w usługach naprawdę zwiększyła się tak dramatycznie, jak chcielibyśmy sądzić. Jeśli porównasz dane liczbowe z 1930 i 2000 roku, to stwierdzisz jak ogromne było znaczenie służby domowej. Jej liczba drastycznie spadła. Po trzecie przekonasz się, że tym, co wzrosło nie jest praca w usługach per se, ale praca w „usługach, administracji i urzędach”, która poszybowała w górę z jednej czwartej ogółu prac w latach 30. do jakichś trzech czwartych obecnie. Jak wyjaśnisz eksplozję liczebną menedżerów średniego szczebla i urzędników od „papierkowej roboty” odwołując się do pragnienia jedzenia sushi i posiadania iPhone'ów?
I wreszcie, mamy oczywiste zagadnienie przyczyny i skutku. Czy ludzie pracują po tyle godzin, bo w jakiś niezależny sposób wykoncypowali sobie tę chęć picia latte, jedzenia panini i wynajęcia kogoś do wyprowadzania psa itd., czy jest może tak, że ludzie chwytają w drodze posiłek i kawę, i zatrudniają innych do wyprowadzania ich psa, bo pracują tak dużo?
Może częściowa odpowiedź sprowadza się do tego, że ze świadomości ludzi zniknęło oczekiwanie wydłużenia czasu wolnego i nie ma podmiotu politycznego, który by się tego dopominał, stąd nie ma potrzeby wyjaśniania, dlaczego tak się dzieje. Chodzi mi o to, że już nie ma dzikich strajków...
Cóż, możemy mówić o zmierzchu ruchu związkowego, ale problem jest głębszy. Pod koniec XIX wieku i w początkach XX, jeden z wielkich podziałów między związkami anarcho-syndykalistycznymi i socjalistycznymi wynikał z tego, że tym drugim zawsze zależało na podwyżkach płac, a anarchiści domagali się skrócenia czasu pracy. To dlatego anarchiści byli tak uwikłani w walki o ośmiogodzinny dzień pracy. O ile socjaliści faktycznie kupowali opowieść, że praca jest cnotą, a konsumeryzm jest dobry, ale powinien zostać poddany demokratycznemu zarządzaniu, o tyle anarchiści mówili: nie, cała ta wizja – że pracujemy więcej i więcej za więcej i więcej – jest błędna od początku do końca.
Mówiłem to już wcześniej, ale uważam, że jedną z największych ironii w historii jest to, co wynikało, kiedy ruchom robotniczym udawało się przejąć władzę. To były w zasadzie typowo anarchistyczne mobilizacje – świeżo sproletaryzowanych chłopów i rzemieślników – którzy zbuntowali się i przeprowadzili wielkie rewolucje, czy w to Rosji, czy w Chinach albo w tym wypadku Algierii czy Hiszpanii. Zawsze kończyły się one rządami socjalistów, którzy akceptowali pogląd, że praca jest cnotą samą w sobie i że przeznaczeniem pracy jest stworzenie jakiejś konsumenckiej utopii. Oczywiście były one kompletnie niezdolne do tego, by taką konsumencką utopię urzeczywistnić. Ale jakie społeczne korzyści faktycznie zapewniły? Cóż, największą, o której nikt nie wspomina, było gwarantowane zatrudnienie i bezpieczeństwo pracy –„żelazna miska ryżu”, jak nazwano to w Chinach, gdzie indziej miało to inne nazwy. Nie mogłeś rzeczywiście zostać zwolniony ze swojej pracy. W rezultacie nie musiałeś tak naprawdę pracować bardzo ciężko. Więc na papierze to było osiem czy dziewięć godzin, ale w rzeczywistości każdy pracował może przez cztery albo pięć.
Mamy wielu znajomych, którzy wychowywali się w ZSRR czy Jugosławii, którzy opisują jak to wyglądało. Wstajesz z łóżka. Kupujesz gazetę. Idziesz do pracy. Czytasz gazetę. Potem może trochę pracy, długi lunch, uwzględniający wizytę w łaźniach publicznych... Jeśli spojrzysz na to w tym świetle, to czyni osiągnięcia bloku socjalistycznego imponującymi: kraj taki jak Rosja zdołał wyrwać się z zacofania i stać światową potęgą przyjmując system cztero- czy pięciogodzinnego dnia pracy. Ale problem leży w tym, że nie potrafili wyciągnąć z tego pełni korzyści. Musieli udawać, że to jest jakiś problem, „problem absencji” czy coś w tym rodzaju, ponieważ pracę oczywiście uznano za ostateczną cnotę moralną. Nie mogli wyciągnąć pełni korzyści z wielkich społecznych osiągnięć, które zapewnili. Co jest, nawiasem mówiąc, powodem tego, że robotnicy w państwach socjalistycznych nie mieli pojęcia w co są pakowani, kiedy zaakceptowali pomysł wprowadzenia kapitalistycznej dyscypliny pracy. „Co, mamy prosić o zgodę na wyjście do łazienki?” To wydawało im się tak totalitarne, jak zaakceptowanie policji w stylu radzieckim wydałoby się nam.
Ta ambiwalencja pozostała w sercu ruchu robotniczego. Dorastając w lewicowej rodzinie z klasy robotniczej, czułem to na okrągło. Z jednej strony, był ideologiczny imperatyw, żeby uprawomocniać pracę jako cnotę samą w sobie. I to stale było wymuszane przez społeczeństwo. Z drugiej strony, była rzeczywistość, w której większość pracy jest w oczywisty sposób głupia, degradująca, niepotrzebna i rodzi uczucie, że najlepiej by było, gdy dało się jej uniknąć. Ale bardzo trudno zorganizować się pracownikom przeciwko pracy.
Porozmawiajmy o „gówno wartych pracach” (bullshit jobs). Co rozumiesz przez ten termin?
Kiedy mówię o „gówno wartych pracach”, mam na myśli tego rodzaju prace, w których nawet ten, kto je wykonuje czuje, że tak naprawdę ich istnienie nie jest niezbędne. Wielu z tych pracowników zalicza się do kadry kierowniczej średniego szczebla, wiesz, jestem „koordynatorem wizji strategicznej dla wschodniego wybrzeża” dla jakiejś dużej firmy, co znaczy w sumie tyle, że spędzam cały swój czas na spotkaniach albo budowaniu zespołów, które wysyłają sobie nawzajem raporty. Dotyczą one również osób pracujących w branży, którą postrzega jako zbędną, na przykład większości znanych mi korporacyjnych pracowników albo telemarketerów, czy lobbystów... Pomyśl tylko o tym, kiedy wchodzisz do szpitala: połowa zatrudnionych tam ludzi zdaje się nigdy nie robić niczego dla chorych ludzi, tylko wypełnia formularze ubezpieczeniowe i przesyła sobie informacje. Część tego rodzaju pracy po prostu nie musi być wykonywana, ale co najważniejsze, każdy tam pracujący wie, co naprawdę musi zostać zrobione i że pozostałe 90%, które robią jest „gówno warte”. I pomyśl teraz o tych wszystkich asystentach, którzy pomagają innym ludziom wykonywać ich „gówno warte prace”: mamy biuro, w którym ludzie tłumaczą niemieckie „papierki” na brytyjskie „papierki” czy coś takiego, a wkoło jest cała infrastruktura recepcjonistek, dozorców, ochroniarzy, ludzi z działu komputerowego, którzy pracują w czymś w rodzaju „gówno wartych prac” drugiego stopnia – właściwie coś robią, ale robią to po to, by wspomagać ludzi, którzy nie robią nic.
Kiedy opublikowałem swój artykuł, nastąpił olbrzymi wylew zwierzeń ze strony ludzi zajmujących bezsensowne posady w prywatnych korporacjach czy sektorze publicznym. Interesującą rzeczą było to, że pomiędzy obydwoma sektorami praktycznie nie było różnicy doświadczeń. Był taki facet, którego jedynym obowiązkiem było prowadzenie arkusza kalkulacyjnego, który pokazywał, które publikacje techniczne traciłyby na aktualności oraz na wysyłaniu e-maili do ich autorów z przypomnieniem, że wymagają one aktualizacji. W jakiś sposób przybrało to formę ośmiogodzinnego etatu. Inny, który miał badać strategie i procedury wewnątrz firmy oraz pisać raporty dotyczące wizji firmy, które miały opisywać alternatywy – raporty, które krążyły po to, żeby dać kilku osobom na podobnym stanowisku możliwość pójścia na spotkanie i zestawienia tych danych po to, żeby powstały kolejne raporty, z których żaden nie został nigdy wdrożony. Jeszcze innym przykładem jest praca polegająca na tworzeniu ogłoszeń i przeprowadzaniu rozmów kwalifikacyjnych na stanowiska w firmie, które tak czy owak były zapełnianie osobami z wewnętrznych awansów. Wiele osób mówiło, że ich podstawowa funkcja polega na tworzeniu zadań dla innych ludzi.
Koncepcja „gówno wartych prac” wygląda bardzo przekonująco, a dla mnie nawet na oczywistą – pracowałem na czas określony, widziałem to na własne oczy – ale inni mogliby Ci zarzucić rynkowy populizm i powiedzieć: kim pan jest, żeby twierdzić, że czyjaś praca jest gówno warta, panie Graeber? Musi mieć się pan za kogoś lepszego niż my albo coś w tym rodzaju.
Więc podkreślę: nie jestem tutaj po to, by mówić komukolwiek, kto twierdzi, że jego praca jest wartościowa, że jest zaślepiony. Mówię tylko tyle, że jeśli ludzie w duszy wierzą, że ich praca nie musiałaby istnieć, to prawdopodobnie mają rację. Aroganci to ci, którzy myślą, że wiedzą lepiej, którzy uważają, że pracownicy są tak głupi, że nie rozumieją, jakie jest prawdziwe znaczenie tego, co robią każdego dnia i nie zauważają, że to nie jest konieczne, albo myślą, że pracownicy, którzy wykonują „gówno warte prace” mają tak zawyżone poczucie własnej wartości, że wydaje im się, że powinni zajmować się czymś innym, dlatego obniżają wartość swojej pracy, by wykazać, że ta jest poniżej ich możliwości. Wiele z tego słyszę. Ci, którzy tak twierdzą są arogantami.
Czy problem „gówno wartych prac” jawi nam się teraz bardziej wyraźnie za sprawą kryzysu finansowego, bailoutów dla Wall Street i dobrze już znanego faktu, że ludzie, którzy nie robią prawie nic produktywnego ograbiają społeczeństwo z tak dużej części jego dochodów? Chodzi mi o to, że wprawdzie zawsze wiedzieliśmy, że mamy tam do czynienia z bezcelowymi posadami, ale ich absurdalność nigdy nie wydawała się być tak dosadna przed, dajmy na to, 2008 rokiem.
Myślę, że postawienie sektora finansowego w świetle reflektorów wykazało, jak dziwacznie wypaczona jest nasza gospodarka w sensie tego, kto jest wynagradzany i za co. Wcześniej wszystko, co dotyczyło tego sektora okrywano zasłoną iluzji – wmawiano nam, że to wszystko jest do tego stopnia skomplikowane, że nie jesteśmy w stanie tego pojąć, że to naprawdę wysoce zaawansowana nauka, wiesz, że posługują się programami giełdowymi, które są tak skomplikowane, że jedynie astrofizycy mogą je zrozumieć, tego typu rzeczy. Musieliśmy przyjąć ich pogląd, że – w jakiś sposób – ci ludzie tworzą wartość metodami, których nasze małe główki nie mogą nawet ogarnąć. Nagle po krachu zorientowaliśmy się, że wiele z tych opowieści było nie tylko oszustwami, ale bardzo nieskomplikowanymi oszustwami – że jeśli nie będziesz mógł pokryć strat, to że rząd Cię spłaci. Ci goście nie tworzyli wartości żadnego rodzaju. Uczynili świat gorszym i zostali za to wynagrodzeni bajońskimi sumami pieniędzy.
Nagle okazało się, że może istnieć reguła, mówiąca że im bardziej twoja praca w oczywisty sposób przynosi korzyści innym, tym gorzej jesteś za nią wynagradzany. Dyrektorzy generalni i konsultanci finansowi, którzy niszczą życie innych ludzi, dostali miliony, bezużyteczni „popychacze papierków” byli wynagradzani nienajgorzej, a ludzie pełniący bezsprzecznie użyteczne funkcje jak opieka nad chorymi, czy kształcenie dzieci albo naprawa zepsutych systemów grzewczych czy zbieranie warzyw, byli wynagradzani najgorzej.
Ale inną kuriozalną sytuacją, która nastąpiła po krachu jest to, że ludzie zaczęli postrzegać ten stan rzeczy jako uzasadniony. Pojawili się ludzie mówiący: „no tak, jasne, że zasługuję na to, żeby zarabiać więcej, bo wykonuję uciążliwą i alienującą pracę” – przez co wcale nie mieli na myśli tego, że zostali zmuszeni do pracy w kanalizacji czy przy pakowaniu ryb, ale coś wprost przeciwnego – że nie udało im się dostać pracy, która przynosiłaby jakieś oczywiste społeczne korzyści. Nie wiem do końca, w jaki sposób się to stało. Ale to coś w rodzaju trendu. Natrafiłem na bardzo ciekawy blog, prowadzony przez jakiegoś Geoffa Shullenbergera, na którym odnotowano, że w wielu firmach obecnie zauważa się, że jeśli pojawia się praca, którą ktoś chciałby wykonywać z powodów innych niż wynagrodzenie, jakakolwiek praca, która byłaby postrzegana jako wartościowa sama w sobie, przyjmuje się, że nie trzeba już za nią płacić. Autor podał przykład pracy tłumacza. Ale to rozciąga się na logikę staży i tym podobnych, tak przenikliwie ukazaną przez Sarah Kendzior i Astrę Taylor. W tym samym czasie, te same firmy są gotowe wyłożyć ogromne sumy pieniędzy na ludzi od „papierkowej roboty”, piszących raporty o strategicznych wizjach, którzy doskonale wiedzą, że nie robią absolutnie niczego.
Opisujesz to, co zaszło w dziennikarstwie. Ponieważ ludzie chcą się tym zajmować, to płaci się za to bardzo mało. To samo jest ze szkolnictwem wyższym.
Co się stało? Cóż, myślę, że po części jest to wynik tej przesadnej pokusy, by utwierdzać pracę jako coś, co jest wartościowe samo w sobie. Kiedyś było tak, że Amerykanie najczęściej przyjmowali okrojoną wersję teorii wartości opartej na pracy. Wszystko, co w naszym otoczeniu uważaliśmy za piękne, użyteczne albo ważne, było wynikiem fizycznego i mentalnego wysiłku ludzi, którzy wytworzyli i dbali o to. Praca była wartościowa tak długo, jak wytwarzała przedmioty, które ludzie lubili i których potrzebowali. Od początku XX wieku ludzie, którzy rządzą tym krajem nie ustają w wysiłkach, żeby postawić to przekonanie na głowie: żeby przekonać każdego, że wartość bierze się z umysłów i wizji przedsiębiorców i że zwykli, pracujący ludzie są tylko bezmyślnymi robotami, które te wizje urzeczywistniają.
Ale jednocześnie musieli na jakimś poziomie dowartościować pracę, więc powtarzali nam: praca jest wartością samą w sobie. Uczy dyscypliny, dojrzałości i tym podobnych, więc każdy, kto przez większość czasu nie pracuje nad czymś, co nie sprawia mu przyjemności, jest złym człowiekiem, leniwym, niebezpiecznym, pasożytniczym. Więc praca jest wartościowa bez względu na to, czy produkuje jakąś wartość. W efekcie mamy ten osobliwy przeskok. Każdy, kto kiedykolwiek pracował od 7:00 do 15:00 wie, że najgorszą rzeczą jest uczucie przemęczenia, nawet po zakończeniu pracy, tylko po to, by szef był zadowolony, ponieważ to „jego czas”, a Ty nie powinieneś się obijać, nawet jeśli nie masz nic do roboty. Obecnie jest tak, że biznes to najbardziej wartościowa forma pracy, ponieważ to „czysta praca”, praca niezanieczyszczona żadnego rodzaju gratyfikacją, nawet taką, która bierze się z tego, że coś robisz. I przy okazji każdego kryzysu, to narasta. Mówi nam się: o nie! Wszyscy będziemy musieli pracować ciężej. A biorąc pod uwagę, że to, co jest do zrobienia pozostaje na tym samym poziomie, następuje przyrost „gówno wartych prac”.
Zastanawiam się nad politycznymi konsekwencjami tego, o czym mówisz. Opisujesz sytuację, w której niewątpliwie potrzebne są związki zawodowe, ale równie dobrze może być inaczej. Przypominam sobie fragment w twojej książce, The Democracy Project, gdzie uzasadniasz przypisaną klasie robotniczej wrogość względem „liberalnej elity” tym, że liberalna elita ma dobrą i dobrze wynagradzaną pracę, pracę, której z definicji większość ludzi nigdy nie będzie mogła mieć. Mógłbyś to rozwinąć?
Cóż, znów wracamy do kwestii niepłatnych staży. Kilka lat temu napisałem dla „Harpers” artykuł Army of Altruists, w którym próbowałem zmierzyć się z siłą prawicowego populizmu, zwłaszcza ze sposobem, w jaki hasła: „nienawidzimy liberalnej elity” i „wspieraj nasze wojsko” zdawały się wchodzić w bardzo zbliżony, głęboki rezonans, do tego stopnia, że brzmiały niemal tak samo. Doszedłem do wniosku, że ludzie z klasy robotniczej nienawidzą kulturalnej elity nawet bardziej niż elity gospodarczej – a wiedz, że nie przepadają za bardzo za elitą gospodarczą. Nie cierpią elity kulturalnej, ponieważ ta zdaje się być grupą ludzi, która opanowała wszystkie miejsca pracy, w których płaci się za to, że robi się coś dobrego dla świata. Jeśli chcesz kariery, w której liczy się jakakolwiek inna wartość poza wartością pieniężną – jeśli chcesz pracować jako dziennikarz i poszukiwać prawdy albo w sztuce, żeby poszukiwać piękna, albo w dobroczynności czy międzynarodowym NGO czy w Organizacji Narodów Zjednoczonych, żeby poszukiwać sprawiedliwości społecznej – cóż, zakładając nawet, że uzyskasz odpowiednie wykształcenie, przez kilka pierwszych lat nie dostaniesz nawet złamanego grosza. Więc będziesz zmuszony mieszkać w Nowym Jorku albo innym drogim mieście bez pieniędzy przez kilka lat po zdobyciu dyplomu. Kto może sobie na to pozwolić poza dziećmi elit? Więc jeśli pracujesz jako operator wózka widłowego czy nawet jako florystka, zdajesz sobie sprawę, że to raczej nieprawdopodobne, że Twój dzieciak zostanie kiedyś dyrektorem generalnym, ale wiesz także, że nie ma jednej na milion szansy, że zostanie krytykiem teatralnym w „New Yorkerze” albo prawnikiem zajmującym się międzynarodowymi prawami człowieka. Jedynym sposobem, żeby być przyzwoicie wynagradzanym i robić coś szlachetnego, coś co nie jest tylko dla pieniędzy, to wstąpić do armii. Więc „wspieraj nasze wojsko” to sposób na powiedzenie „odpierdol się” kulturalnej elicie, która ma nas za bandę jaskiniowców i która przesądza o tym, że Twój dzieciak nigdy nie wstąpi do klubu bogatych dobroczyńców, nawet jeśli on czy ona jest dwa razy bystrzejsza od każdego z nich.
Tak więc prawicowy populizm manipuluje resentymentem znacznej części klasy robotniczej, która chciałaby poświęcić swoje życie czemuś szlachetnemu lub altruistycznemu. Ale jednocześnie – i tu tkwi prawdziwie diabelski geniusz prawicowego populizmu – nastawia także część klasy średniej, uwięzionej w „gówno wartych pracach”, przeciwko klasie robotniczej, która przynajmniej wykonuje produktywną, użyteczną społecznie pracę. Pomyśl o całej tej wrzawie wokół nauczycieli. Mamy ciągłą kampanię oczerniania nauczycieli, o których mówi się, że są przepłacani, rozpieszczani i są oskarżani za wszystkie bolączki naszego systemu edukacyjnego. W rzeczywistości nauczyciele szkół podstawowych muszą sprostać bardzo trudnym warunkom, w których otrzymują o wiele mniej pieniędzy niż gdyby przeszli do innej profesji wymagającej tego samego poziomu wykształcenia. Prawie wszystkie problemy, które podkreślają prawicowcy wcale nie są spowodowane przez nauczycieli czy nauczycielskie związki zawodowe, ale przez szkolną administrację – przez tych, którym płaci się o wiele więcej i którzy w większości mają typowo „gówno warte prace”, które mnożą się w nieskończoność, podczas gdy to nauczyciele doświadczają cięć i zwolnień. Więc dlaczego nikt nie przyczepi się do tych gości? Niedawno przeczytałem coś wymownego na blogu pisanym przez jakiegoś prawicowego aktywistę, powiedział, co zabawne, że kiedy zaczęliśmy kampanie na rzecz reformy szkół, próbowaliśmy skoncentrować się na szkolnych zarządcach. Ale się nie udało. Wtedy skupiliśmy się na nauczycielach i nagle temat wybuchnął. Trudno wyjaśnić to inaczej, niż mówiąc: wielu ludzi oburza się na nauczycieli za to, że mają autentyczną, coś znaczącą pracę. Kształtujesz życie młodych ludzi. Realnie coś zmieniasz w życiu innych ludzi. I logika, jaka stoi za tą argumentacją, brzmi: czy to nie powinno im wystarczyć? Chcą mieć nie tylko to, ale jeszcze zarobki na poziomie klasy średniej, bezpieczeństwo zatrudnienia, wakacje, ulgi, i co jeszcze? Słyszysz to nawet w odniesieniu do robotników przemysłu samochodowego. „Ale wy robicie samochody! To prawdziwa praca! I chcecie jeszcze 30 dolarów za godzinę?”.
Ta strategia jest niedoskonała. Antyintelektualizm może działać na wiele sektorów białej klasy robotniczej, ale nie działa już tak dobrze na imigrantów czy Afro-Amerykanów. Resentyment wobec tych, którzy mają wartościowe prace jest wynikiem resentymentu spowodowanego posiadaniem pracy pozbawionej znaczenia. To niestabilna mieszanka. Ale musimy mieć świadomość, że w państwach takich jak Stany Zjednoczone, jest całkiem skuteczna.
Co możemy z tym wszystkim zrobić?
Zaraz po tym jak ukazał się mój artykuł o „gówno wartych pracach”, pomyślałem, że gdybym chciał, mógłbym rozpocząć karierę w doradztwie zawodowym – ponieważ tak wielu ludzi pisało do mnie, mówiąc „moja praca jest bezsensowna, ale jak mam utrzymać rodzinę, robiąc coś wartościowego?”. Wiele osób, które pracowały w punktach informacji w Zuccotti Park i innych inicjatywach Occupy, opowiadało mi te same historie: przychodzili do nich młodzi ludzie z Wall Street i mówili: „wiem, że macie rację, że nie przynosimy światu nic dobrego robiąc to, co robimy. Ale nie wiem, jak żyć za dochód mniejszy niż ten liczony w milionach. Muszę wszystkiego się nauczyć. Możecie mnie wyedukować?”.
Nie sądzę jednak, byśmy mogli ten problem rozwiązać poprzez masową dezercję jednostek. Albo jakiegoś rodzaju przebudzenie duchowe. Wielu ludzi próbowało tego w latach 60. i rezultatem była brutalna kontrofensywa, która tylko pogorszyła sytuację. Myślę, że musimy zaatakować rdzeń problemu, a jest nim system gospodarczy, który mamy i w którego naturę zawsze wpisane będzie wynagradzanie ludzi, którzy czynią życie innych gorszym i karanie tych, którzy czynią je lepszym. Myślę o ruchu robotniczym, ale bardzo różnym od tego, jaki znamy. O ruchu robotniczym, który zdoła odrzucić wreszcie wszystkie ślady ideologii głoszącej, że praca jest wartością samą w sobie i zredefiniuje pracę raczej jako troskę o innych ludzi. Sądzę, że widzieliśmy pierwsze oznaki takiego ruchu podczas Occupy. Pamiętam, że byłem szczególnie poruszony stroną internetową „Jesteśmy 99%” – to była strona, na której ludzie, którzy wspierali ruch, ale byli w większości zbyt zajęci, by uczestniczyć w okupacjach czy zgromadzeniach, mogli włączyć się dzięki zamieszczaniu zdjęć, na których trzymali transparenty opisujące ich życiowe położenie. Z demograficznego punktu widzenia to było bardzo wymowne. Może 80% z nich stanowiły kobiety. A nawet ci, którzy byli mężczyznami, wywodzili się w większości z branż związanych z opieką: służby zdrowia, pomocy socjalnej, edukacji. I skargi były zaskakująco zbieżne: w gruncie rzeczy wszyscy mówili „chcę zrobić z moim życiem coś, co przyniesie korzyść innym; ale jeśli pójdę do pracy, w której pomaga się innym, zapłacą mi tak mało i wpędzą mnie w takie długi, że nie będę mógł nawet utrzymać własnej rodziny! To niedorzeczne!”
Nazwijmy to rewoltą „klas opiekuńczych” (caring classes). Bo, w ostatecznym rozrachunku, klasy pracujące zawsze były klasami opiekuńczymi. Mówię to jako osoba, która sama ma robotnicze pochodzenie. Nie tylko prawie wszyscy opiekunowie (nie wspominając o osobach zajmujących się domem!) są z klasy robotniczej, ale ludzie o takim pochodzeniu zawsze chcieliby siebie widzieć jako tych, którzy aktywnie troszczą się o swoich sąsiadów i społeczności oraz cenią takie społeczne zobowiązania dalece bardziej niż korzyści materialne. To tylko nasze zafiksowanie na pewnych określonych, bardzo specyficznych formach raczej męskiej pracy typu „macho” – robotnika fabrycznego, kierowcy ciężarówki i tym podobnych – które staje się paradygmatem dla pracy jako takiej w naszych wyobrażeniach, nie pozwala nam spostrzec faktu, że ogrom klasy robotniczej zawsze był zaangażowany w pracę opiekuńczą tego czy innego rodzaju. Myślę więc, że musimy zacząć od redefinicji pracy jako takiej, zaczynając może od klasycznie „kobiecej pracy”, wychowywania dzieci, doglądania wszystkiego, jako wyznacznika dla pracy jako takiej i wówczas będzie dużo trudniej mieszać to, co jest naprawdę wartościowe z tym, co takie nie jest. Tak, jak mówię już możemy obserwować zaczątki czegoś takiego. To zarówno polityczna, jak i moralna transformacja i myślę, że to jedyna droga, na której możemy przezwyciężyć system, który wtrąca tak wielu z nas w „gówno warte prace”.
przełożył Łukasz Moll
Thomas Frank jest publicystą ,,Salon politics and culture”. Opublikował m.in. Co z tym Kansas? Czyli jak konserwatyści zdobyli serce Ameryki (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2008), Pity the Billionaire i One Market Under God. Jest redaktorem-założycielem „The Baffler Magazine”.
Rozmowa ukazała się pierwotnie na stronach salon.com