W kilka miesięcy globalna pandemia Covid-19 rozbiła w drobny mak praktycznie każdy szibbolet zawarty w świętych księgach neoliberalizmu.
Pierwszą i najbardziej oczywistą ofiarą była koncepcja, że pieniądze stanowią ograniczony zasób. Każda pojawiająca się w ostatnich latach propozycja gospodarczej redystrybucji i zwiększonych wydatków socjalnych – tak jak te składane przez Corbyna w Wielkiej Brytanii i Sandersa w USA – atakowana była tym samym zarozumiałym pytaniem: „Jak zamierzacie za to zapłacić?”. Co gorsza, standardową odpowiedzią lewicowych polityków było nie podważanie mainstreamowej narracji, ale tworzenie wymyślnych planów finansowych mających dowieść, że ich program jest „w pełni policzony”. Odkąd sięgniemy pamięcią, cała debata dotycząca polityki fiskalnej/budżetowej oparta jest na założeniu, że budżet rządu przypomina ten prowadzony przez gospodarstwo domowe albo prywatną firmę.
Gdy w 2011 David Cameron powiedział, że „jeśli wyczerpałeś limit kardy kredytowej, jeśli odwlekasz rozwiązanie problemu, problem staje się tylko coraz poważniejszy”, sugerował wprost, że rządowy deficyt jest podobny temu na karcie kredytowej – i że kraj, który nagromadził za dużo długu, stanie w końcu w obliczu bankructwa, tak jak dzieje się to w przypadku jednostki albo przedsiębiorstwa. Podobna logika wykorzystywana była – tak w Wielkiej Brytanii, jak i poza nią – by usprawiedliwić ostrą, destrukcyjną politykę zaciskania pasa (włącznie z cięciami w dziedzinie ochrony zdrowia, edukacji i innych usług społecznych), uderzającą w najsłabsze sektory społeczeństwa – co skutkowało 120 tysiącami możliwych do uniknięcia zgonów na samych Wyspach.
Kryzys związany z koronawirusem ujawnia teraz logikę austerity jako wielki przekręt: jak od lat powtarzają zwolennicy nowoczesnej teorii pieniężnej (MMT), państwom emitującym własną walutę i zaciągającym dług w tej walucie (czyli wszystkim rozwiniętym państwom na świecie – z istotnym wyjątkiem strefy euro) nie mogą „skończyć się” pieniądze; nie mogą one stać się niewypłacalne, ponieważ, inaczej niż gospodarstwa domowe czy firmy, są w stanie dosłownie stworzyć pieniądze z powietrza. Właśnie to znaczy być emitentem własnej waluty. W ostatnich tygodniach rządy na całym świecie zapowiedziały plany wielkich wydatków i dwucyfrowe deficyty; o dziwo jednak nie słyszymy tym razem tradycyjnych pretensji o to, „kto za to wszystko zapłaci”.
Wręcz przeciwnie, nawet mainstreamowi komentatorzy przyznają, że owe olbrzymie deficyty nie stanowią problemu, ponieważ zostaną prawdopodobnie „zmonetyzowane” przez poszczególne państwowe banki centralne: mówiąc wprost, te ostatnie skupią tyle rządowych obligacji, ile potrzeba, i utrzymają je w swoim bilansie tak długo jak chcą (potencjalnie w nieskończoność). Jak ujął to niedawno Lord Turner, były szef brytyjskiego Financial Services Authority: „Wydaje mi się, że to właściwy moment na finansowanie monetarne. Mielibyśmy jasność, mogli zapewnić ludzi, że nie ma czegoś takiego jak limit dostępnych pieniędzy”. Proszę bardzo, polityka zaciskania pasa obnażona jako kłamstwo: nigdy nie brakowało pieniędzy na edukację, ochronę zdrowia, infrastrukturę, programy socjalne i inne usługi społeczne.
Cały ból, cierpienie i nędza narzucone milionom ludzi jako rezultat „zaciskania pasa” były wyłącznie polityczną decyzją. Wszystkie okrzyki „ale jak za to zapłacicie?” stanowiły tylko sposób utrzymania głęboko nierównych relacji sił w naszych społeczeństwach; pozwalały drastycznie ograniczyć naszą zdolność do wyobrażenia sobie gospodarczych i politycznych alternatyw. Jednak ostatecznie „wszystkie wymówki, które nam przedstawiano, a które miały wyjaśniać, dlaczego nie możemy traktować ludzi po ludzku, zostały nagle puszczone z dymem”, jak powiedziała Alexandria Ocasio-Cortez. Jeśli pieniądze na „wojnę” ze śmiercionośnym wirusem da się wziąć z powietrza, to chyba logiczne, że można podobnie sfinansować „wojnę” z ubóstwem, bezrobociem, nierównością, zapaścią ekologiczną – wszystkie z nich są w końcu bardziej zabójcze niż Covid-19.
Innym neoliberalnym szibboletem obalonym przez pandemię jest wyższość prywatnych i liberalnych strategii nad centralnym planowaniem gospodarczym i państwem opiekuńczym – oraz teza o przestarzałej naturze państw narodowych. Przez lata (a właściwie dekady) powtarzano nam, że rządy są co do zasady marnotrawne i niewydajne; że rynki działają bardziej efektywnie zarówno w krótkiej, jak i w długiej perspektywie; oraz że rządy pozostają zasadniczo bezbronne w relacji z siłami globalnej gospodarki.
W tej sytuacji rządy zrezygnowały więc z wielu spośród swoich prerogatyw, przekazując je organizacjom ponadnarodowym – najbardziej oczywistym przykładem są oczywiście Unia Europejska i jej unia walutowa – podczas gdy spółki państwowe i usługi publiczne, włączając w to publiczne szpitale i inne placówki ochrony zdrowia, były stopniowo coraz słabiej finansowane i coraz bardziej prywatyzowane (często dzięki odwołaniu do wspomnianej logiki zaciskania pasa). To w następstwie tych zmian masa ludzi, zwłaszcza tych najuboższych i najbardziej narażonych, umiera i będzie umierać przez najbliższe tygodnie – powodem jest nawet nie sam wirus, ale brak łóżek szpitalnych, personelu medycznego, środków i sprzętu w rodzaju wentylatorów. Według OECD Health Statistics, Włochy i Hiszpania mają dziś mniej łóżek szpitalnych na mieszkańca niż Chiny; Francja i Niemcy mają ich mniej niż Korea Południowa czy Japonia. Rządy na całym świecie starają się na szybko zwiększyć liczbę dostępnych miejsc w szpitalach, ale dla dziesiątek tysięcy ludzi jest już za późno.
Innymi słowy, kryzys obnażył absurd neoliberalizmu oraz to, jak niesprawiedliwe jest rozciąganie logiki rynku i zysku na każdą dziedzinę ludzkiego życia – włącznie z tymi, które, jak opieka zdrowia, powinny być z systemu rynkowego w ogóle wyłączone. Co więcej, kryzys pokazuje, że racjonalnie urządzony system całościowej i powszechnej opieki zdrowotnej – na który rządy emitujące własną walutę mogą sobie bez problemu pozwolić, jak już zauważyliśmy, przynajmniej z perspektywy finansowej – jest nie tylko kwestią fundamentalnej ludzkiej przyzwoitości, ale też narodowego bezpieczeństwa. Koronawirus przypomina wreszcie, że państwa narodowe absolutnie nie są bezbronne w obliczu rynków; z dnia na dzień mogą pozbyć się praktycznie każdej zasady z neoliberalnego podręcznika, a rynki niewiele mogą z tym zrobić – najwyżej błagać rządy o pomoc. Tak naprawdę to rządy pozostają jedynymi podmiotami zdolnymi, gdy przyjdzie co do czego, przejąć kontrolę nad gospodarką – tymczasem ponadnarodowe organizacje w stylu UE okazują się kompletnie bezużyteczne, albo wręcz szkodliwe.
To naprowadza nas na trzeci neoliberalny szibbolet zmieciony przez koronawirusa: korzyści z członkostwa w Unii Europejskiej i strefie euro. Istnieją konkretne powody, dla których UE i kraje posługujące się euro – przede wszystkim Włochy i Hiszpania – zostały tak mocno dotknięte przez kryzys. Unia pozostaje jedyną gospodarką na świecie, gdzie neoliberalizm został wpisany w samą strukturę prawną i w związku z tym właściwie podniesiony do rangi konstytucji – poprzez ścisłe zasady zabraniające rządom wsparcia lokalnych przemysłów, stałe zachęcanie do deregulacji, uświęcenie „czterech wolności” i, przede wszystkim, pozbawienie państw członkowskich filaru polityki gospodarczej – waluty.
Główne wytyczne UE trafnie – choć z aprobatą – wyraził były (2006-2008) minister gospodarki Włoch, ś.p. Tommaso Padoa-Schioppa: to dążenie do „osłabienia ochrony społecznej” we wszystkich dziedzinach życia obywateli, „włączając w to emerytury, zdrowie, rynek pracy, edukację”. Nie powinno więc zaskakiwać, że między 2011 a 2018 rokiem Komisja Europejska wysunęła wobec państw członkowskich 63 różne żądania ograniczenia wydatków na ochronę zdrowia i/lub sprywatyzowania oraz outsourcingu usług związanych z opieką zdrowotną – a wszystko to tylko po to, by osiągnąć arbitralnie ustalone cele dotyczące długu i deficytu, wmurowane w reguły fiskalne UE (sprawę opisała w swoim niedawnym raporcie Emma Clancy, doradczyni polityczna przy Parlamencie Europejskim).
Państwa strefy euro takie jak Włochy i Hiszpania mierzą się więc z podwójną tragedią: nie tylko toczą „wojnę” z Covid-19 za pomocą poważnie osłabionego (dzięki wymaganym przez UE cięciom) systemu ochrony zdrowia, ale – co gorsza – inaczej niż Wielka Brytania i inne kraje emitujące własną walutę, walczą z wirusem bez pomocy banku centralnego. Nie mogą więc „zmonetyzować” dodatkowych wydatków publicznych potrzebnych do zatrudnienia personelu szpitalnego i zakupu sprzętu, do pomocy poddanym kwarantannie pracownikom i do innych nadzwyczajnych antykryzysowych działań; zamiast tego, muszą wyciągać dłonie do Europejskiego Banku Centralnego, europejskich instytucji i de facto lidera Unii Europejskiej, Niemiec – które póki co przyjęły zasadniczo podejście typu „biznes jak zwykle”, nawet w obliczu zwłok piętrzących się w hiszpańskich i włoskich szpitalach.
Trudno wyobrazić sobie lepszą ilustrację dla tego, co brytyjski ekonomista Wynne Godley przypominał w tonie ostrzeżenia w 1992: „prawo do drukowania własnych pieniędzy i do planowania w oparciu o własny bank centralny jest fundamentem niepodległości” - a w związku z tym państwa członkowskie przyjmujące euro nabywają status lokalnych samorządów czy wręcz kolonii. Trudno się dziwić, że poparcie dla UE wśród Włochów spadło do historycznie niskiego poziomu.
Kryzys obnaża wreszcie szaleństwo współczesnych hiper-zintegrowanych łańcuchów dostaw i delokalizacji produkcji postępującej od kilku dekad – poszczególne państwa odkrywają, że nie mają fabryk koniecznych do wyprodukowania podstawowego sprzętu medycznego (jak maski) bądź pilnie potrzebnych lekarstw; stały się one nagle trudno dostępne właśnie w związku z zapaścią globalnych łańcuchów dostaw. Hiper-globalizacja, podobnie jak urynkowienie usług publicznych, okazała się nie tylko poważnym ekologicznym, ekonomicznym i społecznym problemem, ale i zagrożeniem dla bezpieczeństwa narodowego.
Czy wszystko to znaczy, że jesteśmy świadkami zmierzchu neoliberalizmu? Gdyby tylko sprawy były takie proste. Nie powinniśmy zapominać, że nie pierwszy raz w historii najnowszej establishment porzucił własną ideologię w odpowiedzi na kryzys – coś podobnego miało miejsce w związku z kryzysem finansowym 2007-2009.
Wiemy, co stało się wówczas: gdy tylko kryzys finansowy się skończył, ten sam establishment wykorzystał zwiększony poziom długu jako wymówkę do jeszcze mocniejszego zaciśnięcia pasa i wzmocnienia neoliberalizmu – a w rezultacie wróciliśmy do jeszcze ostrzejszej wersji status quo. Neoliberalizm od zawsze używa interwencji państwowych, kiedy jest to dla niego wygodne: do nadzoru i dyscyplinowania klas pracujących; do podparcia systemu finansowego; do bailoutów i wykupienia dużych firm zagrożonych bankructwem; do otwierania rynków zagranicznych (tu posuwa się nawet do interwencji militarnych). Nie powinniśmy więc mylić podniesionego obecnie stopnia interwencji państwowych z prawdziwym końcem neoliberalizmu; może on wręcz skończyć się jeszcze bardziej autorytarną wersją tego ostatniego.
Ostatecznie to od nas zależy, jak rozegra się to wszystko. W tej chwili król jest nagi, a grunt pod radykalną zmianę paradygmatu – opartą na suwerenności ludu, demokratycznej kontroli nad gospodarką, pełnym zatrudnieniu, sprawiedliwości społecznej, redystrybucji od bogatych do biednych, relokalizacji produkcji oraz socjo-ekologicznej transformacji produkcji i społeczeństwa – wydaje się faktycznie bardziej żyzny niż od dawna. Zmiana nie nastąpi jednak sama, odgórnie – wywołać może ją tylko masowa mobilizacja, na którą będzie czas, gdy przewali się najgorszy moment kryzysu.
Przełożył: Paweł Kaczmarski
Artykuł ukazał się 6 kwietnia na portalu „UnHerd”.