Unia Europejska kompletnie nie radzi sobie z kryzysem wywołanym przez Covid-19. Kraje europejskiej północy, na czele z Holandią i Niemcami, skutecznie zablokowały taki sposób pomocy najgorzej dotkniętym państwom członkowskim (Włochom, Hiszpanii), który równo rozkładałby ryzyko i odpowiedzialność za nadzwyczajne finansowe kroki mające pomóc w walce z kryzysem (tym już trwającym i tym dopiero nadchodzącym). Ten mechanizm, nazywany koronaobligacjami (corona bonds), mógł stać się widocznym przejawem faktycznej solidarności w ramach Unii Europejskiej. Zamiast niego, kraje najmocniej dotknięte pandemią będą mogły skorzystać z innych, wysoko warunkowych form „pomocy” (przede wszystkim pożyczek w ramach Europejskiego Mechanizmu Stabilności), co wciągnie je nieuchronnie w spiralę politycznie motywowanego długu i skończy się drugą (trzecią, czwartą...) Grecją, ale pozwoli Północy utrzymać wewnątrzunijną hegemonię i pozycję moralnej wyższości. Niemcy co prawda zrezygnowali z doktryny schwarze Null na potrzeby własnych działań antykryzysowych – rychło w czas, chciałoby się powiedzieć; jeśli nazwa instrumentu finansowego brzmi jak coś, co mógłby wysadzać w powietrze Daniel Craig w ostatnich scenach nowego filmu o Bondzie, to może nigdy nie należało go stosować – ale wiadomo, zasłużyli sobie na to dyscypliną i latami wyrzeczeń. Leniwym Włochom, do których wirus trafił od niechlujnych, brudnych Chińczyków, podobne ustępstwa zwyczajnie się nie należą.
Nic nowego, powiedzieliby wieloletni socjalistyczni uniosceptycy w rodzaju Thomasa Faziego; Unia powstała po to, by bronić interesów kapitału i neoliberalnej wizji świata. Coś się jednak zmieniło. Janis Warufakis, założyciel paneuropejskiego Diem25, publicznie zadeklarował, że stracił resztki wiary w UE i retroaktywnie wspiera decyzję Brytyjczyków o wyjściu z Unii. Tymczasem wśród samych Włochów poparcie dla Italexitu skoczyło o 20 punktów procentowych względem jesieni 2018.
Oczywiście w krajach takich jak Polska, gdzie komentatorzy życia społecznego – dziennikarze, publicyści, część tak zwanych ludzi kultury – widzą Unię Europejską tylko w kategoriach symbolicznych, jako sposób sygnalizowania swojego stosunku do świata (czy jesteśmy tolerancyjni, otwarci na inność, elastyczni, nowocześni etc.), powyższe tematy będą dyskutowane co najwyżej na marginesach debaty publicznej i w wywiadach Sroczyńskiego. Jako wymówkę dla dziennikarskiego zaniechania usłyszymy z pewnością, że Polska nie jest w strefie euro, więc te sprawy nie muszą nas obchodzić; ale neoliberalne zabobony na temat długu i pochodzenia pieniądza, na których ufundowana są strefa euro i UE w ogóle, mają się dobrze także w Polsce. Bez ich obalenia każda tarcza antykryzysowa będzie niewystarczająca, każdy zastrzyk gotówki nie tylko za mały, ale i skierowany w niewłaściwe miejsce (jest tu materiał na jakiś dowcip o zastrzykach dożylnych i tych drugich). Tymczasem cokolwiek UE zrobi w odpowiedzi na kryzys, dla centrystów będzie to już dowodem na jej sprawność, niezależnie od konkretnej formy owej odpowiedzi. Wszystko, co wykracza poza absolutną, całkowitą bierność zostanie w jakiś sposób obrócone w argument na rzecz Unii i, pośrednio, neoliberalnego świata. Dla polskich liberałów, podobnie jak dla konserwatystów – i niestety również części lewicy – UE to ostatecznie nie konkretna organizacja, a ogólny stan ducha.
***
Może nie powinno więc dziwić, że kilka tygodni na łamach Frankfurter Allgemeine Zeitung Olga Tokarczuk ogłosiła, iż największą pandemijną porażką Unii Europejskiej było… zamknięcie granic poszczególnych państw członkowskich:
"Tym samym objawiły się nam smutne prawdy – że w chwili zagrożenia wraca myślenie w zamykających i wykluczających kategoriach narodów i granic. W tym trudnym momencie okazało się, jak słaba w praktyce jest idea wspólnoty europejskiej. Unia właściwie oddała mecz walkowerem, przekazując decyzje w czasach kryzysu państwom narodowym. Zamknięcie granic państwowych uważam za największą porażkę tego marnego czasu – wróciły stare egoizmy i kategorie „swoi” i „obcy”, czyli to, co przez ostatnie lata zwalczaliśmy z nadzieją, że nigdy więcej nie będzie formatowało nam umysłów."
Oczywiście, w praktyce oparcie antykryzysowych działań na afektywnych intuicjach noblistki skończyłoby się katastrofą. Jeśli zgodnie z naukowym konsensusem akceptujemy fakt, że w zdecydowanej większości przypadków ograniczenie kontaktów międzyludzkich i przemieszczania się jest konieczne do skutecznej walki z Covid-19, to akurat najmniej inwazyjną formą takich ograniczeń jest wstrzymanie podróży długodystansowych i zamknięcie lotnisk.
(Co oczywiście nie znaczy, że można zwyczajnie zignorować potrzeby przygranicznych społeczności, gdzie wiele osób podróżuje codziennie „na drugą stronę” choćby do pracy. To jednak szczególne przypadki.)
W wypowiedzi noblistki rażą nie tylko potencjalnie makabryczne skutki stosowania się do jej zaleceń. Rzecz również, chciałoby się powiedzieć, w priorytetach – w tym, co autorka widzi jako wartości nadrzędne, a co przemilcza. W momencie, w którym miliony sprekaryzowanych pracowników nie mogą wyjść normalnie do pracy – pracy, której potrzebują, żeby utrzymać się przy życiu – a inni, owszem, wychodzą, ale ryzykują przy tym codziennie zdrowiem i życiem, Tokarczuk narzeka na to, że przez kilka miesięcy nie może swobodnie jeździć po Europie. W momencie, w którym szybko narasta niepokój związany z autorytarnymi i faszyzującymi tendencjami wzmocnionego nagle aparatu policyjnego – tego aparatu, który nagle gotów jest sprawdzać, co kupiliśmy w spożywczym za rogiem, albo odpowiadać fizyczną przemocą na brak maseczki – Tokarczuk żali się, że nie może wsiąść w samolot do Madrytu. Trudno o większy kontrast, o dwie bardziej różne wizje ruchu czy przemieszczania się jako społecznego dobra.
Przemieszczanie się jest bowiem od zawsze u pisarki czynnością politycznie niewinną. Jasne, Bieguni to książka o egzystencjalnym znaczeniu podróży i ruchu, o ich nieopanowanej potrzebie i zaskakujących nieraz implikacjach; ale przecież (zajrzyjmy na wszelki wypadek jeszcze raz) nie znajdziemy tu pogłębionego komentarza o ludzkim przemieszczaniu się – konkretnie – w globalnym kapitalizmie, o konsekwencjach przepływu pracy i jej outsourcingu, o migracjach i transnarodowym charakterze kapitału. Granice, mobilność, wspólnota, otwartość – to dla Tokarczuk wszystko rekwizyty, stany ducha.
Tradycyjnie idealistyczna Tokarczuk nie wydaje się więc rozumieć, że unijne „otwarte granice” to nie szczytny humanistyczny ideał, ale instytucjonalna zasada, reguła o biopolitycznych konsekwencjach, mająca zarówno jasne, jak i ciemne oblicze. Ruch bezwizowy, na którym skupia się pisarka, stanowi tej reguły życzliwą powierzchowność – istotną zwłaszcza w kraju, w którym możliwość wyjazdu za zachodnią granicę ciągle postrzegana jest (czemu trudno się dziwić) w kategoriach cywilizacyjnej zdobyczy. „Otwarte granice” w wydaniu UE to jednak również podstawa jej neoliberalnej konstytucji – wolny przepływ pracy i kapitału, pasożytnicze agencje pracy tymczasowej, broń na związki zawodowe i narzędzie deregulacji; to permanentna ucieczka kapitału na północ w ramach strefy euro, to nędza Grecji, Włoch, Hiszpanii. Unijne „otwarte granice” to wreszcie – paradoksalnie – również granice zamknięte: grodzone obozy dla uchodźców, zgettoizowane banlieues, przypominające więzienia magazyny Amazona i pełne migrantów łodzie tonące na Morzu Śródziemnym. Zależność między jednym i drugim – swobodnym przepływem pracy i kapitału między państwami UE a policyjną, wojskową, państwową przemocą – jest strukturalna raczej niż przypadkowa; tak, jak „wolnościowy” według własnych deklaracji neoliberalizm nie może istnieć bez silnego, biurokratycznego i zmilitaryzowanego państwa. Tokarczuk upomina się gdzie indziej o imigrantów, ale nie rozumie tej zależności; dlatego nie rozumie też, że walka o faktyczne prawo do wolnego przemieszczania się – polityczne, a nie, jak w Biegunach, moralno-egzystencjalne – jest nie do pogodzenia z obroną UE. Owo przeoczenie nie jest zaś kwestią przypadku, jednorazowego potknięcia – wynika z zasadniczych ograniczeń liberalnej wyobraźni politycznej pisarki, jest naturalną konsekwencją przyjętej przez nią od lat perspektywy.
Same pandemiczne komentarze noblistki zostają zaś ubrane w być może zaskakującą dla jej fanów retorykę elitarystycznej, antydemokratycznej pogardy. Unia Europejska popełniła zdaniem pisarki błąd, bo „przekazała decyzje” państwom narodowym; to UE jest domyślnie suwerennym podmiotem europejskiej polityki, który „przekazuje” wedle uznania swoje kompetencje wybieranym przez obywateli rządom i parlamentom. Nic więc dziwnego, że cała „idea wspólnoty europejskiej” może upaść z dnia na dzień tylko dlatego, że brukselska centrala nie przyśle w porę depeszy z instrukcjami. Ot, paradoksy polskiego liberalnego centryzmu: tak, chcemy wolności i otwartości, zwłaszcza w sferze symboli, ale jedynym wyobrażalnym ich gwarantem jest dla nas silna i niewybieralna ręka technokratów, zdolnych opanować nieprzewidywalną i podatną na populistyczne wahania demokrację mas.
***
W późniejszym o kilka dni wywiadzie, przeprowadzonym z noblistką przez Michała Nogasia, Tokarczuk miała okazję wycofać się ze swojego komentarza albo przynajmniej opatrzyć go jakimś przypisem. W zamian zdecydowała się na zaawansowaną technikę erystyczną nazywaną czasem brnięciem na upartego:
"Jednym z największych rozczarowań ostatnich tygodni było zamknięcie granic. Pierwszy atawistyczny odruch skierowany był przeciwko wspólnocie; regresywny powrót do przeszłości i złudnego poczucia bezpieczeństwa. Rozumiem sanitarną rolę takiego działania, ale zaniepokoiło mnie, że nie pomyślano o tym, żeby zdecydować się na zamknięcie jedynie najbardziej zarażonych regionów, odcięciu Lombardii i dużych miast, gdzie szaleje wirus. A tak od razu wszyscy się od siebie odcięli, i to w sposób wzbudzający wszelkie możliwe resentymenty i animozje: Polacy od Niemców, Francuzi od Hiszpanów…"
Czy da się wymyślić bardziej groteskowy przykład liberalnego wyparcia? Nie myślmy o świecie, myślmy o symbolach: odetnijmy od świata zdruzgotaną przez koronawirusa Lombardię, żeby zachować „otwarte” granice, żeby bronić się przed nieokreślonym „resentymentem” i wyobrażonym „regresywnym powrotem do przeszłości”. W swoim geograficznym uniesieniu Tokarczuk proponuje nawet krótką historiozoficzną refleksję:
"Gdy mówię o Unii, to myślę przede wszystkim o idei wspólnoty na tym niedużym półwyspie zwanym Europą. Zamieszkują go różne kultury mówiące odmiennymi językami, mające czasem wspólną, a czasem odrębną historię. Etnie te w XIX wieku wykształciły państwa narodowe. A jednak udało się je na nowo zjednoczyć, otworzyć granice, pozwolić ludziom spotykać się, być ze sobą."
Trudno powiedzieć, jak duże było czytelnicze zapotrzebowanie na crossover między pisarstwem Olgi Tokarczuk i Tomasza Terlikowskiego – ale znaleźliśmy najwyraźniej mocny punkt wspólny dla tej dwójki autorów. Owa wyobrażona zjednoczona Europa sprzed złych i niedobrych państw narodowych to przecież nic innego jak wariacja na temat christianitas, nietkniętego przez takie pomysły jak samostanowienie czy suwerenność ludowa. Nie trzeba być jednak fanem nowoczesnego państwa (niżej podpisani na przykład zdecydowanie nie są), by widzieć jego historię w nieco bardziej zniuansowany sposób – i niekoniecznie dowartościowywać „z automatu” wszystko, co ponadpaństwowe.
Z otwartych granic korzystałaby w czasie pandemii oczywiście tylko uprzywilejowana garstka (Tokarczuk przyznaje, że planowała na najbliższe miesiące długie tournée autorskie po Europie), ale chodzi przecież o to, żeby te otwarte granice w ogóle były, żeby nie przestawałyby symbolizować i wysyłać sygnałów, żeby pozostawały widocznym dowodem na to, jacy jesteśmy tolerancyjni i nowocześni. Zamiast myśleć o konkretnych, namacalnych, materialnych wyrazach europejskiej solidarności, autorka Biegunów namawia nas do myślenia o tej solidarności w kategoriach duchowo-symbolicznych, zachowania pewnej mentalności. Gdyby literatura obchodziła kogokolwiek w Hollywood, moglibyśmy wyobrazić sobie Tokarczuk mordującą wspólnie z Gal Gadot Imagine Lennona.
***
Cały wywiad w Wyborczej pokazuje zresztą proces przemiany pisarki w ikonę kultury – w źródło ogólnej mądrości i moralności dla klasy średniej. Rzecz jasne, winą za to można by obciążyć Nogasia, który w środku globalnego kryzysu zwraca się do Tokarczuk z pytaniami o przyszłość ludzkości i stosunek Polaków do idei państwa. Można by więc powiedzieć, że to dziennikarz robi z Tokarczuk autorytet od spraw wszelakich – gdyby nie fakt, że ona sama wydaje się w tej roli doskonale odnajdywać. Już bowiem w początkowym fragmencie rozmowy okazuje się, że najwyraźniej wraz z literackim Noblem otrzymuje się zarówno nagrodę pieniężną, jak i wgląd pod podszewkę bytu:
"Nie wiem, czy to fatum, demon, Natura, Bóg, coś bezosobowego, przypadek? Testuje nas i to na bardzo wielu poziomach. Mówi: „Sprawdzam!”.
Na poziomie indywidualnym odkrywamy te swoje potrzeby, o których już zapomnieliśmy – spokoju, osobności, oderwania, refleksji, nudy."
Być może za jakiś czas, kiedy będziemy w stanie spojrzeć na epidemię COVID-19 z dystansem, takie poczciwe banały nie będą nas uderzały, co najwyżej kłuły lekko (tak, jak dzieje się to np. w przypadku moralizujących opowieści o II wojnie światowej jako teście dla ludzkiej moralności). Tymczasem zauważmy, że Tokarczuk w wyliczeniu możliwych podmiotów odpowiedzialnych za zesłanie „plagi” na ludzkość serwuje content dla każdej grupy współczesnych konsumentów wiary. Jest coś dla ironistów-ateistów („przypadek”, „fatum”), dla osób odczuwających sympatię wobec hipotezy Gai („Natura”), potem dla wierzących w osobowego Boga, ale pewnie takiego po liftingu w wykonaniu ks. Bonieckiego („demon”, „Bóg”), a w końcu dla tych wszystkich wielkomiejskich przedstawicieli branży kreatywnej, którzy na wszelki wypadek wierzą w „coś bezosobowego”. Światowa epidemia przestaje mieć więc wymiar polityczny, zamienia się albo w rodzaj doświadczenia wewnętrznego, pretekst do zadumy albo ulotny nastrój, pozwalający zostać „świadomym konsumentem” lub motywujący do zmiany pracy. Dla współczesnej klasy średniej, która przegląda się jak w lustrze w wypowiedzi Tokarczuk, polityczne rozpływa się w afektywnym; problemy wymagające konkretnych działań zostają zredukowane do pustych gestów lub po prostu wyboru określonych symboli.
Rozmowę Tokarczuk z Nogasiem organizuje jednak nie refleksja teologiczna, lecz retoryczne skakanie z kwiatka na kwiatek. Już kawałek dalej pisarka decyduje się jakby zejść na ziemię, by doprecyzować, jakie to „testy” przeżywa dziś ludzkość:
"Przekonamy się, jakie społeczeństwo udało nam się po 1989 roku zbudować. Solidarne czy może przeciwni – głęboko nierówne, w którym bogaci będą mieli dostęp do płatnej opieki medycznej i kwarantanny w prywatnych ośrodkach na Mazurach, a ci biedniejsi będą godzinami stać w kolejkach do lekarzy i dalej prowadzić tramwaje lub pracować w supermarketach?"
Wcześniej Tokarczuk upomina się o „lekarzy i pielęgniarki”, „listonoszy i kurierów”, gani również ekonomistów nadużywających metafory krótkiej kołdry w kontekście wzmacniania polityki socjalnej państwa w czasie epidemii. Zanim jednak wręczymy Tokarczuk oficjalną legitymację towarzyszki, zauważmy, że tak naprawdę przedmiotem jej zainteresowania nie są nierówności klasowe i ich źródło, lecz tylko uczucie z pewnym wektorem klasowym, „dobroczynność”, z jaką klasy posiadające powinny podchodzić do swoich braci mniejszych.
Świetnym przykładem mechanizmu pacyfikowania problemu klasy przez liberalnych intelektualistów jest następujący fragment wywiadu:
"Pamiętam, jak rozmawiałam kiedyś z ludźmi pracującymi w lesie przy produkcji węgla drzewnego. To ciężka, niezbyt dobrze płatna praca. Oni, umazani tą sadzą, przesiąknięci dymem, cały czas powtarzali: „Przecież nie ma nic za darmo, nie ma nic za darmo”. Powtarzali to jak mantrę. Święcie wierzyli w tę prawdę, nieświadomi, że to jedno z większych kłamstw, bo – dziwnym zbiegiem okoliczności – faktycznie jest tak, że im jesteś bogatszy, tym więcej rzeczy masz za darmo."
Na pozór – nie ma się z czym nie zgadzać. Co prawda „jedno z większych kłamstw” wydaje się dla Tokarczuk po prostu jakoś tak istnieć w świecie i nie służyć niczyim interesom, ale życzliwy pisarce czytelnik zapewne powiedziałby, że przecież doskonale wiadomo, o co chodzi (o kapitalizm). Tymczasem już następna wypowiedź uświadamia nam, że czepialstwo było jednak uzasadnione:
"Takich wnyków myślowych jest bardzo dużo. Mój ulubiony, z którym walczę brzmi: „Nie żałuj róż, kiedy płoną lasy”, uczący nas fałszywego pragmatyzmu. Kiedy mówiłam o trenowaniu wyobraźni, właśnie coś takiego miałam na myśli."
Okazuje się, że Tokarczuk przywołuje konkretny wycinek neoliberalnej ideologii („nie ma nic za darmo”) tylko po to, aby koniec końców zredukować go do frazeologizmu („Nie żałuj róż, kiedy płoną lasy”). Konsekwentne podążanie logiką Tokarczuk musiałoby doprowadzić do uznania pozycji klasowej za kwestię tkwienia w pewnych „schematach myślowych”, co z kolei skutkowałoby reprodukowaniem dobrze znanych pouczeń, które tak lubi klasa średnia. Jeśli tylko ludzie „umazani sadzą, przesiąknięci dymem” zaczęliby „trenować wyobraźnię” i przestali powtarzać komunały, być może udałoby im się wyrwać z nędzy, może nawet założyliby firmę albo nauczyli się programować…
Nie dziwi zatem, że w innym miejscu Tokarczuk czyni z podziału klasowego rodzaj narodowej traumy, przeżywanej przez jednostki w „poczuciach”, „kompleksach” i psychicznych „miotaniach”:
"To jest głębokie pęknięcie w naszym społeczeństwie –zarówno poczucie arystokratycznej wyższości, jak i kompleks chłopskiej niższości formatuje naszą zbiorową psyche, a my miotamy się między jednym i drugim Jesteśmy sklejeni z tych dwóch różnych postaci – polska odmiana doktora Jekylla i Mistera Hyde'a."
Psychologizowanie stosunków społecznych nie przeszkadza jednak Tokarczuk pisać dalej o nierównościach ściśle ekonomicznych. Nie chodzi bowiem o to, że obracająca się w świecie afektów i symboli pisarka nie dostrzega istnienia owych nierówności; narzekanie na groteskowe rozwarstwienie bogactwa i dochodu stało się w debacie publicznej normą, pozwalają sobie na nie nawet najgorsi neoliberałowie. Psychologizacja nierówności nie polega na ich zupełnym przemilczaniu, ale na redukcji do afektów i moralności – do kwestii „zbiorowej psyche”, abstrakcyjnego poczucia niesprawiedliwości etc. W liberalnej wizji świata oferowanej przez Tokarczuk zamiata się pod dywan nie tyle same nierówności, co ich źródło: klasową, antagonistyczną strukturę społeczeństwa. (Trudno winić wyposzczonych lewicowych czytelników i czytelniczki, że po latach neoliberalnego „wszystko idzie zgodnie z planem” gotowe są przyklaskiwać każdemu, kto publicznie mówi cokolwiek o systemowych, ekonomicznych nierównościach – to ostatnie samo z siebie jednak socjalisty nie czyni. Ważniejsze, jak się o nich mówi). Odpowiedzią na abstrakcyjnie pojmowaną „niesprawiedliwość” może być tylko równie abstrakcyjna empatia, rozumiana przez Tokarczuk nie jako impuls do praktycznych działań, lecz bycie nastrojonym na cierpienie wszelkich istot żywych. Empatią – tym niewyczerpywalnym źródłem ciepłych uczuć – nie można obdarzać kogoś bardziej lub mniej, jej promieniowanie rozchodzi się więc równo po całym świecie, zamieniając konkretne problemy i zjawiska w ich karykatury, oczyszczone co prawda z ideologii, ale z pewnością pełne hopes and prayers.
Co ważne, od podmiotu skupionego na odczuwaniu empatii wobec świata nie wymaga się refleksji nad tym, czy przypadkiem różne pozornie odległe zjawiska (kryzys klimatyczny, pandemia, nierówności społeczne…) nie mają wspólnej przyczyny. Wypowiedzi Tokarczuk na temat ostatnich wydarzeń dobitnie uświadamiają to, co jeszcze kilka miesięcy wcześniej mogło pozostać niezauważone: jeden z centralnych motywów jej mowy noblowskiej, czyli zachęta do śledzenia „sieci powiązań i wpływów”, „kojarzenia faktów, szukania porządków”, za który tak wiele osób chwaliło pisarkę, jest metafizyczną wydmuszką. W kontekście wypowiedzi o nieokreślonym podmiocie testującym ludzkość, sieci i zależności, które rzekomo tak interesują Tokarczuk, przypominają bardziej niesamowite zbiegi okoliczności rodem z filmów Kieślowskiego.
***
W kilka dni po publikacji ostatnich wypowiedzi Tokarczuk, głos w kwestii „życia po pandemii” zabrała jej fanka, Dominika Kulczyk. Córka afery Orlenu zgadza się, że „coś nas testuje”; ogłasza, że „świat z jakiegoś powodu zafundował sobie i nam rewolucję”, i dodaje:
"Dzieje się historia, zmienia się DNA świata. Tak, pandemia to nasz sprawdzian, sprawdzian naszego człowieczeństwa, naszej jakości i godności.
Tu nie ma miejsca na półśrodki i szarości. Wiele się przy okazji dowiemy o sobie i o świecie, w którym żyjemy. I oby ta lekcja, nawet jeśli nieprosta, a czasem wręcz dramatyczna, była dla nas przynajmniej pożyteczna.
Żeby nauczyła nas pokory. Tego, że trzeba żyć bardziej, lepiej i głębiej. I bardziej być człowiekiem.
Że można żyć wolniej. Można spokojniej, można inaczej, z dużo większą uważnością być ze sobą, z rodziną, z najbliższymi."
Ci, którym owe słowa przypominają o najskuteczniejszej nauczycielce rewolucyjnej pokory i wolności, automacie J.-I. Guillotina, będą rozczarowani. Kulczyk (przeczuwając zapewne, na którym końcu rewolucyjnej sprawiedliwości sama by się znalazła) mówi ostatecznie o rewolucji empatii, czułości, relacji. Koronawirus to lekcja uważności dla wszystkich, bo przecież „wszyscy” doświadczamy pandemii tak samo… Jeśli Tokarczuk czuła jeszcze potrzebę mówienia o etniach i nierównościach, Kulczyk już tylko czuje; pandemia to u niej ciepło i dotyk ludzkich dłoni. Efekt domina; logiczna konkluzja.
***
Według przecieków z ostatnich dni, wśród pomysłów Komisji Europejskiej na przeciwdziałanie recesji znalazła się – jako zastępnik spójnego programu pomocowego – kampania crowdfundingowa, przeprowadzona potencjalnie wśród obywateli, firm i rządów na całym kontynencie. Pomysł zapewne nie doczeka się realizacji – przynajmniej nie w tak otwarcie groteskowej formie – ale jedno jest pewne: w Polsce Tokarczuk mogłaby zostać twarzą koronawirusowej zrzuty.
Nietrudno zresztą wyobrazić sobie cały ciąg zdarzeń. Nad Wisłą patronem medialnym zbiórki zostanie Radio Nowy Świat; to na jego antenie Jurek Owsiak zlicytuje maseczkę podpisaną wspólnie przez trzech byłych prezydentów. Pierwsze wpłaty od indywidualnych obywateli – obliczone starannie na 110% średniej krajowej – pochodzić będą od Dominiki Wielowieyskiej i Witolda Gadomskiego. „Polityka” i „Newsweek” dostaną okolicznościową okładkę; TVN24 okolicznościowe grafiki. Jacek Jaśkowiak odsłoni w Poznaniu antyrecesyjny mural. Jacek Sutryk przez streaming poprowadzi nas wszystkich w Odzie do Radości. Rafał Trzaskowski odsłoni antyrecesyjny mural w Warszawie. Premier Morawiecki (albo premier Gowin) usiądzie za biurkiem, poluzuje krawat i westchnie z ulgą dokładnie dwa razy. Wie, że bez liberałów konserwatywny rząd upadłby w tym kraju w przeciągu tygodnia.
I tylko Prezes nie będzie miał czasu zwrócić na to wszystko uwagi; opętany żałobą, on jeden dostrzegł w porę, że coś nas faktycznie testuje. Widzi liczbę i figurę ukryte w pasku Wiadomości TVP; zauważył, że z kalendarza ukradziono dni i że nie wszystkie gwiazdy są na swoim miejscu. Wie, że od kilku miesięcy nocne warszawskie powietrze rozbrzmiewa inkantacjami w bluźnierczym języku, gardłowym szeptem wzywającym imienia Hyarlgorghothepa-Q'Halth-Ura, szalonego boga Zewnętrznych Otchłani.