Obszary niewiedzy. Lewicowa krytyka literacka

logo

China Miéville - Październik i jego doniosłość

Ci, którzy interesują się historią rewolucji rosyjskiej, mając nadzieję na rzucenie realnego wyzwania kapitalizmowi, konfrontują się z napięciem między tym, co ogólne, a tym, co szczegółowe. Nieuchronnie pojawia się trudność w oddzieleniu historycznej swoistości Rosji 1917 roku i bolszewizmu od tego, co może odzwierciedlać bardziej ogólną tendencję. By zacytować znanego szerszej publiczności czytelniczej China Miéville’a, autora wydanej niedawno książki October: The Story of the Russian Revolution: „To była bez wątpienia rosyjska rewolucja, która jednak należała i dalej należy także do innych. Może być nasza. Jeśli jej zadanie pozostaje wciąż niedokończone, to do nas należy jego dopełnienie”.

W tym duchu Eric Blanc, badacz zajmujący się socjologią historyczną i autor monografii Anti-Colonial Marxism: Oppression and Revolution in the Tsarist Borderlands, która ukaże się tego roku w serii Historical Materialism, rozmawia z China Miéville’em o rewolucji rosyjskiej i jej dzisiejszym znaczeniu.

***

Blanc: Jednym z kluczowych aspektów roku 1917 była gwałtowna zmiana kursu historii i świadomości mas – w pamiętnikach z tego okresu często napotykałem metaforę rewolucji jako wichru. W October argumentujesz, że jedną z najważniejszych cech Lenina była jego zdolność do ukierunkowania tych gwałtownych zmian i politycznych sytuacji kryzysowych. Jak postrzegasz konfrontacje różnych aktorów wydarzeń 1917 roku z tymi burzliwymi okolicznościami? I które z tych propozycji wydają ci się wciąż istotne? Na przykład, uderzył mnie ostatni edytorial Salvage – czasopisma, którego jesteś redaktorem –  który w kontekście niedawnej fali popularności Corbyna stwierdza: „nie przypuszczaliśmy, że rzeczy mogą się tak szybko zmieniać”.

Miéville: Od strony formalnej zawsze dobrze wiedziałem, że rzeczy mogą się błyskawicznie, wręcz w okamgnieniu zmieniać, dlatego dalekie było mi przygnębienie w stylu publicystyki „The New York Times”/ „New Times” , według której fundamentalna zmiana po prostu nie może się wydarzyć. Jednak, jak trafnie zauważyłeś, na pewnym poziomie nie zawsze przyswajałem tę formalną świadomość.

Dla mnie Corbyn nie pojawił się znikąd: myślałem, że poradzi sobie lepiej, niż wielu sądziło. Jednak nie będę konfabulował: skala jego sukcesu również mnie oszołomiła. Nigdy nie byłem tak zachwycony własną pomyłką. Z grubsza rzecz ujmując, jesteśmy teraz tam, gdzie w swoim najlepszym scenariuszu myślałem, że będziemy albo za cztery lata, albo wtedy, gdy Corbyn wszystko dobrze rozegra. To nie tak, że uważałem to za niemożliwe, ale raczej nie spodziewałem się, że znajdziemy się tak szybko w obecnej sytuacji.

To jest dobre, pokorne przypomnienie sobie tego, co formalnie wszyscy wiemy. I – nie uważam tego wcale za tendencyjne – jeśli miałbym wskazać jedną lekcję, którą należy przyswoić z 1917 roku, to byłoby nią właśnie przekonanie, że rzeczy mogą się naprawdę szybko zmieniać. To cudowne uczucie, móc sobie o tym przypomnieć – przyjemnie i pożytecznie, parafrazując Państwo i rewolucję, jest przejść przez gwałtowną zmianę, zamiast o niej czytać czy pisać.

Ujmując to natomiast w kategoriach samego roku 1917, często odnoszę wrażenie, że poza pewnymi wyjątkami, jedną z rzeczy wyróżniających mienszewickich intelektualistów, wśród których znajdowało się przecież wiele znakomitych postaci, była właśnie ich skłonność do traktowania własnych modeli teoretycznych jako swego rodzaju prokrustowe łoże; siłą dopasowywali do nich napotykane zjawiska, zamiast rozpoczynać analizę od złożonej rzeczywistości.

Myślę, że to była jedna z cech wyróżniających Trockiego w jego najlepszych momentach, oraz – w może teoretycznie mniej interesujący sposób, ale za to z niezwykłą błyskotliwością – była to także cecha godna uwagi u Lenina. Wszyscy podkreślali Leninowską wrażliwość na te nagłe zmiany. Nie oznacza to wcale, że nigdy się nie mylił – mylił się wiele razy: w lipcu, w sprawie Korniłowa, a być może także w pewnych aspektach Października. Jak sądzę, tym jednak, co u niego wyjątkowe, było nie tyle wyczucie tych przełomów, ile gotowość do całkowitej zmiany swojej linii. Można powiedzieć, że Lenin był w godny podziwu sposób zupełnie pozbawiony sentymentów wobec własnego stanowiska.

Bardzo lubię te fragmenty w twojej książce, w których nieomal czuje się współczucie dla bolszewików, że musieli mieć do czynienia z takim liderem w swojej organizacji.

To jest niezwykłe: kiedy Lenin przebywa w ukryciu jesienią 1917 roku, jego towarzysze muszą znosić prawie biblijny gniew swojego przywódcy z powodu śmiertelnego grzechu drukowania tego, co napisał dwa tygodnie wcześniej. Mało kto z nas powiedziałby, że lektura jego tekstów sprzed tych dwóch tygodni może prowadzić do poważnego wypaczenia jego stanowiska przez czytelnika. Jednak w przypadku Lenina opieranie się na wypowiedziach sprzed kilkunastu dni mogło być bardzo mylące.

Warto zastanowić się, do jakiego stopnia było to możliwe dzięki istnieniu partii bolszewików. Lenin nie tylko czyta gazety, ale jako organizator ma taką pozycję, że może otrzymywać raporty od towarzyszy w terenie, działających autonomicznie i starających się na własną rękę oceniać sytuację. To często bywa pomijane  – a wtedy w polu widzenia zostaje tylko „geniusz Lenina”. W pewnym sensie, można powiedzieć, że właśnie ta relacja załamuje się po 1917, kiedy dynamika między średnimi kadrami a partyjną elitą rozpada się, włączając w to też samego Lenina.

Na pewno masz rację w odniesieniu do roku 1917, kiedy Lenin faktycznie poświęca naprawdę bardzo dużo uwagi raportom i stanowiskom działaczy średniego szczebla, nawet wtedy kiedy nie podoba mu się to, co słyszy. Wartością wspomnień Eduarda Dune’a, Notes of a Red Guard, jest właśnie to, że przedstawiają obraz tego średniego szczebla jako zaangażowanej kadry, z bardzo dużym wyczuciem, interweniującej politycznie, debatującej, uczącej się itd. Myślę, że masz rację mówiąc, że to było główne źródło owej wrażliwości Lenina na zachodzące zmiany. Mając jednak to wszystko na uwadze, wciąż uważam, że było coś zgoła niezwykłego w samym Leninie. Przecież inni także posiadali dostęp do tych sieci komunikacji, a nie reagowali w ten sam sposób.

Jednym z najbardziej obiecujących zjawisk ostatnich kilku lat było odrodzenie się polityki socjalistycznej pośród młodych ludzi, które przybrało głównie formę wzrostu popularności lewicowej socjaldemokracji, wyrażonego (na różne sposoby) poprzez sukces Corbyna w Wielkiej Brytanii i Berniego Sandersa w USA. Z jednej strony, to jest ekscytujące, inspirujące i stwarza wielkie otwarcie dla radykalnej polityki. Jednocześnie jednak, oznacza to również, że trzeźwy bilans historycznej roli socjaldemokracji powinien być bardziej krytyczny niż kiedykolwiek. 

W Rosji przez cały rok 1917 toczy się debata między radykałami i (z braku lepszego terminu) umiarkowanymi socjalistami – do których w środkowej Rosji zaliczali się mienszewicy i eserowcy. Wielu z nich ostatecznie dołącza do rządu w maju, a tym samym gwałtownie porzuca lwią część swojego dotychczasowego programu i swoich celów. Ludzie często zapominają, jak bojowa była platforma obu tych partii na początku roku. W October szczególnie podkreślasz historyczną porażkę lewicowych mienszewików kierowanych przez Martowa, zwłaszcza wtedy gdy opuścili oni II Zjazd Rad w październiku. Myślisz, że umiarkowani socjaliści mogli odegrać inną rolę w 1917 roku? I czy możemy się spodziewać, że dzisiejsi socjaldemokraci zachowaliby się inaczej niż ich odpowiednicy w ubiegłym wieku?

Tak jak powiedziałeś, przymiotnik „umiarkowany” jest dość mylący i niezbyt pomocny, w pewnym sensie wrzuca on do jednego worka szerokie spektrum rozmaitych tendencji, z których wiele było całkiem radykalnych. Dlatego uważam, że to pojęcie powinno być zawsze ujęte w cudzysłów. 

Na proste pytanie: „czy mogło być inaczej”?, niezbyt kontrowersyjna wydaje mi się odpowiedź:  tak, mogło być. Zwłaszcza dlatego, że wielu, którzy byli zaangażowani, potem bardzo żałowało, że nie było inaczej. Myślę, że lewicowy mienszewik Nikołaj Suchanow do końca swoich dni ubolewał nad opuszczeniem II Zjazdu Rad. Za swoją „największą i niedającą się zatrzeć zbrodnię” uznał, że nie zerwał z Martowem i nie pozostał w sali. 

Często nie podkreśla się wystarczająco faktu, że kilka godzin wcześniej tego samego wieczoru zostało uzgodnione (włączając w to Trockiego), że powstanie ogólny rząd socjalistyczny, tzn. nie-wyłącznie-bolszewicki rząd socjalistyczny. To była zdumiewająca, ogromna sprawa. Naoczni świadkowie byli tego świadomi. Dla mnie to poruszający moment, ponieważ sprawy mogły przybrać zupełnie inną dynamikę. Nawet jeśli prawicowi socjaliści i tak opuściliby salę obrad, to było tam pełno nie-prawicowych nie-bolszewików, których obecność mogłaby istotnie odmienić skłonności i metody rządu radzieckiego.

Przy tej okazji warto odnotować, że w pozostałych częściach rosyjskiego imperium sprawy miały się nieco inaczej. Na przykład w Finlandii większość liderów socjalistów dywagowała przez cały rok 1917, by ostatecznie, gdy nadszedł właściwy moment, wziąć stronę rewolucji w styczniu 1918 roku. Właśnie znalazłem bardzo poruszający list centrowego fińskiego przywódcy socjalistów do córki, napisany zaraz po styczniowym powstaniu w Finlandii, w którym wyjaśnia on, że chociaż był przeciwnikiem gwałtownej rewolucji, to czuł, że jego obowiązkiem było pozostanie przy partii i robotnikach, gdy powstanie zostało już postanowione.

Absolutnie. To podkreśla, w jakim stopniu mogło być inaczej. Uważam, że całkowicie utopijne i niedorzeczne byłoby twierdzenie, że wtedy wszystko byłoby w porządku, ale sądzę, że potencjalnie szersza partyjna podstawa nowej władzy mogła mieć rzeczywisty wpływ. Choć byłby to pewnie głos towarzyszący, to zarazem byłby to głos krytyczny i alternatywny wewnątrz samej rewolucji.

Odnosząc się do obecnej sytuacji, uważam, że pośród części skrajnej lewicy występuje nieprzydatna skłonność do zaocznego wydawania wyroków - opisywania każdego, z kim się nie zgadzasz, jako zdrajcy czy kapitulanta. Na pewno część z nich faktycznie taka jest, ale nie wszyscy. Jeśli jesteś socjaldemokratą, ponieważ wierzysz, że należy fundamentalnie przeciwstawić się każdej rewolucyjnej próbie obalenia kapitalizmu, to nigdy nie będę twoim bliskim towarzyszem. Jeśli natomiast jesteś socjaldemokratą, bo tak jak kochasz ideę obalenia kapitalizmu, tak nie widzisz jej jako programu na chwilę obecną, to zupełnie inna historia, i możesz wtedy równie dobrze być znacznie bardziej poważnym aktywistą niż masa domniemanych rewolucjonistów. A co wtedy, gdy poczucie możliwej zmiany i coś bardziej radykalnego staje się nagle twoim programem?

Zatem, moim zdaniem mylące są generalizacje dotyczące socjaldemokratów czy lewicowych socjaldemokratów (a nawet liberałów – zawsze przywołuje obserwacje Richarda Seymoura, według którego w sensie politycznym występuje sztywna opozycja pomiędzy liberalizmem wiernym ideom liberalnym a tym, który wierny jest tylko państwu liberalnemu). Nie wiesz kto jest twoim przyjacielem, towarzyszem czy wrogiem, dopóki na horyzoncie nie pojawi się wyraźnie perspektywa radykalnej zmiany.

Zgadzam się z tym, co już zarysowałeś, jednakże drugą stroną tego jest niesamowita presja, która wywierana przez klasy rządzące ciąży odgórnie na wszystkich socjalistach. Dajmy na to, w kwietniu 1917 roku, dokładnie z powodu tego, że Rząd Tymczasowy nie przetrwałby bez dołączenia socjalistów, istniał strukturalny imperatyw, by zintegrować określonych umiarkowanych socjalistów. W związku z tym nie chodzi tylko o politykę jednostki, ale również o niezbędność włączenia i polegania na siłach mających odrobinę wiarygodności wśród klasy robotniczej, w nadziei na wsparcie systemu. Widzimy ten proces również w innych częściach imperium oraz w ramach powojennej fali rewolucyjnej, która przetoczyła się przez Europę.

Masz rację. Wykorzystuję w tym miejscu idee (zawsze zmienne i elastyczne) oraz „przekonania” jako swego rodzaju skróty. Mówimy raczej o ludziach jako funkcjach politycznych. Podejrzewam, że jeśli jesteś aktywistą, który w określonych okolicznościach zamierza wejść w biurokratyczny aparat państwowy w kapitalizmie, wówczas kwestią staje się: jaki jest twój stosunek do zerwania? W ramach socjaldemokracji, w tym jej lewego skrzydła, nie da się przecież dostrzec wyraźnej tendencji do przygotowywania się na jakiegokolwiek rodzaju zerwanie. Ale sądzę, że nie jest to coś nieuchronnego we wszystkich przypadkach. Gdy otworzy się horyzont możliwości, nawet niektórzy z tych, znajdujących się wewnątrz tej kapitalistycznej maszyny, mogą odkryć (możliwie, że ku ich własnemu zaskoczeniu) swoją wierność wobec projektu emancypacji.

Istnieje raczej pretensjonalna alternatywa dla takiego podejścia, swego rodzaju buńczuczna strategia eskalacji napięcia. Jeśli myśleć o grubo ciosanej alternatywie między taką właśnie skrajnie lewicową strategią zwiększania napięcia a reformistyczną, socjaldemokratyczną strategią polepszania systemu w jego ramach, nie mam pewności, czy marzenie o jakimś „dialektycznym zniesieniu” tych dwóch nie jest rzeczywiście możliwe. Może najlepsze, co można zrobić, to oscylować skutecznie między nimi, w różnym stopniu, w różnych czasach.

Może istotne jest zachowanie tego napięcia w pamięci…

Racja. Oraz uświadomienie sobie, że ten zdrowy ruch mający na celu zerwanie z kapitalizmem musi zawierać reprezentację obu tych trendów.

Na łamach czasopisma Salvage borykałeś się ostatnio z tematem nadziei i rozpaczy. Czasopismo nawołuje do zachowania „surowego rewolucyjnego pesymizmu”; jednym z jego haseł jest: „nadzieja jest cenna, musi zatem być racjonowana”. Z mojej perspektywy stawia to wiele problemów, być może z tej racji, że większość moich badań dotyczy rewolucjonistów z okresu Drugiej Międzynarodówki. Duża część ich politycznych sukcesów – oraz politycznego przekazu – była prawdopodobnie zakorzeniona w podejściu ekstremalnie wręcz przepełnionym nadzieją. Często tego rodzaju styl myślenia jest dziś odrzucany jako oparty na przekonaniu i naiwnej wierze w postęp czy nieuniknione ostateczne zwycięstwo socjalizmu. Uważam jednak, że racjonalnym jądrem tego, co robili ówcześni socjaliści, było projektowanie nadziei jako formy politycznej interwencji w walce klasowej, innymi słowy, dawanie robotnikom wiary w siebie oraz ich zdolność do zwycięstwa. W tym sensie nadzieja staje się do pewnego stopnia samospełniającą się przepowiednią – jeśli robotnicy myślą, że potrafią wygrać, są znacznie bardziej gotowi do walki, tym samym czyniąc zwycięstwo bardziej prawdopodobnym.

W Rosji jedną z głównych różnic między bolszewikami a mienszewikami była właśnie kwestia tego, że mienszewicy nieustannie oskarżali Lenina i jego towarzyszy o to, że żywią nadmierne nadzieje co do rosyjskiej klasy robotniczej. W jaki sposób postrzegasz tę politykę nadziei i rozpaczy w 1917 roku? Jaki aspekt tych różnych podejść może mieć dzisiaj znaczenie, szczególnie gdy mamy quasi-odrodzenie się nadziei, szczególnie w związku z Corbynem?

Nadieżda Łochwicka („Teffi”) mawiała prowokacyjne, że kiedy Lenin spotykał się z Zinowiewem i Kamieniewem, a obok stało jeszcze pięć koni, to według Lenina: „było nas ośmiu”. Każdy, kto to przeczyta, a był aktywny politycznie i widział stałą tendencję lewicy do pompowania liczb, z pewnością się uśmiechnie. Plus ça change.

Jest pewien prosty i oczywisty poziom, na którym nadzieja jest czymś niezbędnym – jeśli nie wierzysz, że masz jakąkolwiek szansę na fundamentalną zmianę, wówczas nie ma sensu o to walczyć. W taki właśnie sposób nadzieja jest kluczowa w każdym projekcie transformacyjnym.

Istnieje jednak również zbanalizowana wersja nadziei, która jest bardzo często (to argument wysunięty przez Terry’ego Eagletona w jego ostatniej książce) nierozróżnialna od optymizmu. Optymizm jest czymś kompletnie odmiennym. Jeśli zaczynasz z domyślnej pozycji optymizmu, nie ma w tym żadnej logiki. Jest to zasadniczo stanowisko oparte na wierze (dodam, że również bardzo nieprzekonywające, jak dla mnie, najczęściej, przejawiające wypartą rozpacz). Jeśli optymizm i pesymizm mają cokolwiek znaczyć, muszą być wynikiem analizy konkretnych warunków. Można być optymistycznym w jednej sytuacji i pesymistycznym w innej.

Podniosłeś kwestię politycznego użytku z nadziei: nie tylko tej podstawowej (Grundnorm) nadziei, w sensie, z którym, jak powiedziałem, nie mam żadnego problemu. Ale swego rodzaju niezbędna performatywność nadziei, nie mówiąc już o tym jako o punkcie wyjścia, to coś zupełnie innego: idea, że musimy odgrywać optymizm, co więcej (często raczej rozpaczliwie), ponieważ miałby to być sposób na zainspirowanie klasy robotniczej i podsycanie jej sprawstwa, i tak dalej. Moje opory wobec takiego podejścia są wielorakie. Jednym z nich jest fakt, że jest to co najmniej potencjalnie, intelektualnie i politycznie nieuczciwe, ponieważ nakaz przeważa nad twoją rzeczywistą, konkretną analizą. (Oczywiście zdarza się to bardzo często: wszyscy możemy przywołać pismaków zarzekających się, że jakaś taktyka się powiedzie, pozostawiając w nas przekonanie nie tylko o tym, że to nieprawda, ale również, że mają tego pełną świadomość). Co więcej, jak na podejście zamierzające podtrzymać ludzką aktywność, myślę, że nie przemyśleliśmy wystarczająco jego kosztów. Mówiąc przez chwilę anegdotycznie, w ramach mojego własnego doświadczenia politycznego widziałem więcej ludzi straconych przez bezmyślny optymizm niż przez pesymizm, ludzi, którzy wypalali się po tym, jak o jeden raz za dużo usłyszeli, że ostatni wielki wysiłek odmieni wszystko, że wszystko jest w tym momencie w grze, że czekają na nich ogromne szanse za najbliższym rogiem, w odróżnieniu od szans w tylko niektórych sytuacjach, oraz takich, którym się udało. Co więcej, tacy ludzie czują się winni bądź politycznie zawstydzeni, zdając sobie sprawę, że sytuacja w istocie jest bardzo trudna. Nie mówiąc już o wstydzie wiążącym się z negatywnym obrotem spraw, po tym, jak mówiono im, że jeśli będą działać zgodnie z planem, wszystko będzie dobrze. Czym bowiem mogłoby to być, jeśli nie ich porażką?

Dobre rzeczy oczywiście się zdarzają, ale to wcale nie usprawiedliwia tego rodzaju zbanalizowanego optymizmu. Powtórzę, jestem ogromnie urzeczony tempem, jakie przybiera rozwój zjawiska powiązanego z Corbynem. Było zaledwie kilkoro ludzi, którzy konkretnie przeczuli, co się dzieje, za co należy się im wielki szacunek. Jednakże ten polityczny zwrot nie broni tych, którzy moralizowali swoim entuzjazmem przez ostatnie trzydzieści lat. To jedynie zatrzymany zegar, który przypadkowo wskazuje dobrą godzinę.

Z tych powodów nie odnosiłem się ostatnio zbyt często do słowa „nadzieja”. Nie tylko dlatego, że nie odczuwam go w tym głębokim, czcigodnym znaczeniu, o którym rozmawialiśmy – Eagletonowskiej bezcennej „nadziei bez optymizmu” – jednak, z braku innych propozycji, szczególnie wśród brytyjskiej lewicy, „nadzieja” została tak zhegemonizowana przez innego rodzaju znaczenie, które sprawia, że niemal nie da się usłyszeć jej pierwotnego sensu. Cieszę się bardzo, że w okresie post-Corbynowskim mogę dostrzec pewne przesunięcia pod tym względem, zarówno wśród społeczeństwa, jak i u samego siebie. Jestem dziś znacznie bardziej przepełniony nadzieją – nawet optymistycznie nastawiony – niż ostatnio bywałem. Nie oznacza to, że nie uważam, by realizm odnośnie do skali tego, co przed nami, nawet teraz, nawet po Corbynie – a być może nawet szczególnie teraz – nie był absolutnie kluczowy. Zwłaszcza nie sądzę, aby miało to od nas wymagać mniejszej liczby aktywistów, bo dla wielu ludzi będzie to tak samo motywujące jak jakikolwiek banalny optymizm.

Bolszewicy czy rewolucjoniści Drugiej Międzynarodówki w ogólności byli prawdziwie optymistyczni i przepełnieni nadzieją. Rzeczywiście wierzyli w to.

Nie mam z tym rzecz jasna problemu, gdy poszczególna analiza prowadzi do poczucia, że dana sytuacja jest pozytywna – że można, dajmy na to, do niej się odnieść z dobrą wiarą, konkretnym optymizmem. Mogę się zgadzać lub nie, jednakże zasadza się to na rozsądnej dyskusji przeprowadzonej pośród towarzyszy. Jednakże co do „przepełnienia nadzieją” bolszewików i ich sukcesu politycznego, pozostanę uprzejmie sceptyczny względem jakichkolwiek sugestii, że jest to jakaś konieczna relacja przyczynowa, bardziej niż szczególna korelacja. Być może sukces był bardziej funkcją szerszej polityki oraz tendencji, w odniesieniu do których względna waga bolszewickiej odpowiedzi na problem „optymizmu czy pesymizmu” jest znikoma w porównaniu z szerokim ruchem historii. (Istnieli przecież również bolszewiccy pesymiści i nie oznacza to koniecznie przeciwników sięgnięcia po władzę. Nie ma nic szczególnie wyjątkowego w ludziach walczących o to, co uważają za słuszne, konieczne i możliwe, ale niekoniecznie silnie przekonanych o swoich szansach na sukces). Być może jest to temat na osobną dyskusję prowadzoną w dobrej wierze.

Głównym dziedzictwem rewolucji rosyjskiej było to, że wyzwoliła nowy międzynarodowy kierunek, skupiony na marksistowskiej budowie partii, podejście, które stało się znane jako leninizm. Od tamtej pory trwa dyskusja o istocie historycznej „partii bolszewickiej” oraz o tym, co daje się z tego doświadczenia uogólnić. Jedną z rzeczy, którą niezwykle cenię w twojej książce, jest przedstawienie komplikacji, napięć i błędów partii bolszewików, jak również jej politycznej siły oraz znaczenia w umożliwieniu Października. Co sądzisz o dzisiejszym znaczeniu tego dziedzictwa procesu budowania partii?

Robiąc istotne zastrzeżenie, że czymś absurdalnym byłoby proste replikowanie określonej starej struktury, ponieważ wydaje się, że sprawdziła się dla bolszewików (a to kiczowate podejście jest problemem na lewicy), nie mam żadnego problemu z partią jako formą dla projektu politycznego; nie jestem horyzontalistą. Jedną z fundamentalnych kwestii dotyczących leninizmu, którą wciąż uważam za kluczową, jest postrzeganie go jako teorii świadomości, sposobu, w jaki świadomość działa w ludziach oraz sposób, w jaki się zmienia.

I nierówność świadomości w szczególności…

Dla jasności, również w samej partii i jej kierownictwie. Pojawiają się niekiedy ataki ze strony anarchistów (czy fałszywie demokratycznych prawicowców), że koncepcja partii - nie wspominając już o „awangardzie” - jest elitarystyczna i pogardliwa wobec klasy pracującej.

Wiele z tych ataków przeprowadzane jest w złej wierze, ale mówiąc na poważnie: wierzę, że ludzie zmieniają zdanie. Sam robiłem to wielokrotne, łącznie z czasem, który spędziłem jako członek partii politycznej. Pytanie brzmi więc: jak zmienia się świadomość polityczna? Ta nierówność, o której wspominałeś, zmienia się w czasie. Wydaje mi się, że partia – tak długo jak nie jest jedynie szyboletem albo hipostazą – wcale nie jest złym sposobem na powiązanie ze sobą, wraz z projektem politycznym, tych prostych faktów, że świadomość istnieje, że się zmienia i jest niejednolita.

Trocki w swojej historii rewolucji twierdzi, że pomimo wszystkich poważnych wad partia bolszewicka była „całkiem adekwatnym narzędziem rewolucji”.

Racja, partia jest narzędziem i staram się nie popadać w tej kwestii w sentymentalizm. Należy również podkreślić znaczenie partii nie jako hierarchicznego nadawcy poleceń, ale często jej powstrzymującą, hamującą rolę. Uderzający i poruszający jest zakres, w jakim podczas niezwykłych dramatów politycznych (nie tylko rewolucji rosyjskiej), „awangarda” nie tyle mówi ludziom, co mają robić, lecz często po prostu mówi „stop”, nawołując do powściągliwości, usiłując kontrolować całkowicie uzasadniony, ale brutalny gniew klasowy, odwet klasowy.

Ataki z prawej strony oczywiście nie mają końca. Problem tkwi jednak w tym, że sama lewica nie zawsze była w tej kwestii swoim najlepszym sprzymierzeńcem, gdyż jej relacja do partii jako projektu politycznego może być uprzedmiotowiana, sentymentalna czy kiczowata.

W tym sensie jedna z rzeczy, która przychodzi na myśl, gdy zagłębiasz się na poważnie w historię, to zakres, w jakim bolszewicy zmieniali się na przestrzeni lat, jakie błędy popełniali, jak również, co z tym związane, liczba otwartych pytań politycznych do dziś stojących przed socjalistami. Marksiści generalnie nie zaprzeczają tym sprawom, a jednak historie, które piszemy, bywają bezkrytyczne, a co zatem idzie, nauka, którą próbujemy z nich wyciągnąć, okazuje się niekiedy nieco sztampowa.

Frustruje mnie niezdolność wielu osób na lewicy, w tym bolszewików, do przyznania się do błędu. To dlatego dokuczam w książce nieco Leninowi w związku z jego odpowiedzią na sprawę Korniłowa, gdyż to właśnie tu najbliższy był przyznaniu się do popełnienia błędu. A jednak, pomimo to, gdy opisuje „zgoła niewyobrażalnie ostry przebieg” zdarzeń, ma się wrażenie, że to niemal sama rzeczywistość popełniła błąd. Musimy pokonać tę alergię na przyznanie się do błędu, tak w samej działalności, jak i w naszej refleksji.

Czytając October byłem pod dużym wrażeniem czasu, jaki poświęciłeś badaniom i powagi, z jaką potraktowałeś historiograficzną część tego projektu. Zakładam, że wielu czytelników, dla których historia rewolucji jest czymś nowym, może nie dojrzeć tego wymiaru książki. Czy przygotowując się do pisania October i w jego trakcie, zmienił się sposób postrzegania rewolucji rosyjskiej w stosunku do twoich wyjściowych poglądów?

Dziękuję za to, co mówisz, wiele bowiem zawdzięczam tobie i innym specjalistom, którzy byli tak uprzejmi i pomogli mi w pracy nad pierwszym szkicem. Choć w mojej głowie na pierwszym miejscu był zawsze nieobeznany czytelnik, ważne było również, aby specjalista chociaż pokiwał głową z aprobatą i powiedział: „Niezależnie od tego, czy się z nim zgadzam, czy nie, odrobił zadaną lekcję”.

Zanim przystąpiłem do lektur, miałem już pewną wiedzę, choć brakowało mi tej szczegółowej. Nie wydaje mi się, żeby na szerszym planie coś radykalnie zmieniło moje stanowisko. Przygotowania umocniły raczej pewne intuicje, czy pozwoliły docenić wagę rzeczy, które już wcześniej zwracały moją uwagę, wydobywając ich szersze znaczenie. Na przykład, często powtarzamy na lewicy, że „wśród bolszewików panowała niezgoda”. Wspominamy o tym niemal mimochodem, żeby udowodnić, że nie była to monolityczna partia.

Wśród marksistów rzeczywiście jest taka tendencja, po czym często dodają, że Lenin miał niemal we wszystkim rację.

Właśnie, chcemy obu tych rzeczy. Dla mnie uderzająca była sama skala wewnętrznej debaty, rodzaj rytmu wyznaczającego funkcjonowanie partii. Podobnie, uderzył mnie fakt, że choć Październik nie musiał się wydarzyć, wszyscy mieli jasność, że coś wydarzyć się musi. Kraj chaotycznie i bez ładu zmierzał w stronę czegoś – panowało niemal poczucie jakiejś nadchodzącej apokalipsy. Rozmiar tego poczucia nieuchronności wielkiego przełomu był olbrzymi. To się wyróżniało, poszerzyło moją niesprecyzowaną świadomość tych zdarzeń.

Z kolei na bardziej szczegółowym poziomie dokonywałem prawdziwych odkryć. Na przykład, nie zawsze w pełni zgadzam się z Larsem T. Lihem. Moim zdaniem trudno mówić o ciągłości między starym bolszewizmem a nowym leninizmem, którą on niekiedy sugeruje. A jednak jego praca jest niemal niezastąpiona, co do jego stosunku do Leninowskich Listów z daleka, poprzedzających przyjazd do Rosji, całkowicie mnie przekonał. Często przytaczany pogląd (włączając w to na przykład Trockiego), że Listy z daleka były dla towarzyszy Lenina tak szokujące, że zdecydowali się je ocenzurować przerażeni jego radykalną pozycją polityczną, jak sądzę, Lih zwyczajnie obala.

Ostatnia rzecz, którą trudno nazwać zmianą opinii, ale raczej odkryciem, było uświadomienie sobie, jak niezwykłą grupą byli „międzydzielnicowcy”. Podobnie jak wiele osób znałem ich jako małą grupę radykałów związanych z Trockim. Jednak wnikając głębiej w ich historię, ukazali mi się jako zadziwiająco niezależni, jeśli chodzi o refleksję czy politykę, jak również jako niespotykana grupa, która mimo skromnej liczebności miała wśród swoich członków dużo osób obdarzonych fascynującym i błyskotliwym intelektem.

Odgrywali również istotną rolę zarówno w rewolucji lutowej, jak i październikowej.

Są dla mnie niezwykle interesujący. Wydaje mi się, że można by napisać świetną książkę – niestety nie będzie to moja książka – poświęconą „międzydzielnicowcom”.

Czy mógłbyś – tytułem podsumowania – opowiedzieć nieco o tym, jak wyobrażałeś sobie polityczne znaczenie książki? Jakie reakcje wywołała dotychczas i co nam to mówi o stanie debaty nad rewolucją rosyjską?

Coraz bardziej przekonuję się, że globalnie mamy do czynienia z momentem sklerotycznej dekadencji kapitalizmu, wraz z całym związanym z nim przerostem. Mam wrażenie, że poczucie, że jesteśmy dziś szczególnie otoczeni bezmiarem bredni i złych intencji, nie jest zwykłym epifenomenem. Dobre intencje stają się coraz istotniejsze; spodziewam się wiele po umiejętności wchodzenia w honorową polemikę z osobami, z którymi się nie zgadzam. Mam na myśli również osoby spoza lewicy. W takiej rozmowie chętnie widzę autentycznych liberałów czy nawet prawicowe dyskusje na te tematy: nie mogę znieść jedynie wyświechtanych liberalnych recept w rodzaju „rewolucja zjada własne dzieci” czy „piękna idea, ale to się nigdy nie uda”. Innymi słowy, analizy za pomocą aforyzmu.

Większość recenzji była pozytywna, łącznie z tymi spoza lewicy. To wiele dla mnie znaczy. Szczególnie szczęśliwy i wdzięczny byłem z powodu recenzji historyczki Sheili Fitzpatrick, wywodzącej się z zupełnie odmiennego ode mnie obozu politycznego i zupełnie inaczej patrzącej na rewolucję. Podsumowała wykorzystaną przeze mnie literaturę i potraktowała October niezwykle poważnie, refleksyjnie, naukowo, ale przy tym życzliwie. Ma to dla mnie duże znaczenie, ponieważ właśnie książka jej autorstwa była pierwszą, jaką w ogóle przeczytałem o rewolucji. Było to całe dekady temu. Im sam jestem starszy, tym bardziej staram się czytać z poznawczą życzliwością, by przekonać się, co wartościowego mogę znaleźć w książkach – cieszę się więc, że także October stał się przedmiotem takiej lektury.

Zaskoczyło mnie też, że książka trafiła na listę rekomendowanych lektur na lato 2017 biznesowego magazynu Forbes, który opisuje ją jako historię o „grupie wichrzycieli, którzy odmienili niezwykle starą instytucję” - wiesz, Rosję carską. 

Najważniejszym celem książki jest opowiedzenie historii czytelnikowi, który niekoniecznie posiada wiedzę na temat rewolucji rosyjskiej, który chce się dowiedzieć, co i kiedy się wydarzyło, jakie były stawki, jaki przebieg, jakie wydarzenia. Nie jest to historia rewolucji dla lewicy, ale dla wszystkich. Można pewnie powiedzieć, że jest to historia rewolucji rosyjskiej dla wszystkich, napisana przez człowieka lewicy.

Jednym z politycznych wkładów książki, jeśli jakimkolwiek, jest po prostu zainteresowanie ludzi samą historią. Samo powiedzenie: musimy rozmawiać o rewolucji rosyjskiej. To już jest coś. Szczerze, jest mi nieco przykro, że ogólnie rzecz biorąc jeszcze o tym tak nie rozmawiamy. Cieszą mnie reakcje na moją książkę, ale wydaje mi się, że dyskusja o 1917 roku w setną rocznicę nie jest tak żywa, jakbym na to liczył.

Był taki czas, w którym, żeby podważyć rok 1917, wystarczyło o nim wspomnieć. Podejrzewam, że dziś znajdujemy się w momencie, w którym najlepszym sposobem na podważenie go jest nie wspominanie o nim wcale. Jeśli moja książka prowokuje choć trochę dyskusję nad tym epokowym rokiem, który zawiera w sobie wolność, godność i wszystkie inne ważne słowa, jestem bardzo rad.

Być może przemawia przeze mnie zbytni optymizm, ale mam nadzieję, że obecna radykalizacja młodych ludzi może stosunkowo szybko doprowadzić do szerszego zainteresowania 1917 rokiem. Może ta rocznica przypadła rok czy dwa za wcześnie?

Dobra wiadomość to z pewnością ta, że pojawia się ciekawość – choćby te niespodziewane recenzje – a także fakt, że książka zdaje się wzbudzać większe zainteresowanie wśród czytelników, niż się spodziewałem. Jednak najlepsza wiadomość, to brak postawy defensywnej na lewicy. Myślę, że ludzie, którzy snuli refleksje i pisali o rewolucji od wielu lat, przekroczyli wreszcie tę zrozumiałą wyjściową pozycję zwykłego adwokata. Coraz więcej osób wiernych rewolucji z rozwagą i w bardziej otwarty sposób, niż doświadczałem tego wcześniej, podejmuje niektóre problemy, na przykład te tkwiące w samej partii bolszewickiej, zamiast poruszać te zewnętrzne, jak ważne by one były. To bardzo zdrowy objaw.

Być może, chociaż debata nad rewolucją nie jest tak intensywna jak liczyłem, to jednak te pojawiające się na lewicy i poza nią głosy wydają się ogólnie rzecz biorąc mniej sztampowe, mniej jadowite, niż mógłbym się tego spodziewać.

Tłumaczenie: Praktyka Teoretyczna

Niniejsza rozmowa ukazała się oryginalnie na stronie czasopisma Historical Materialism, dziękujemy redakcji za zgodę na przedruk i tłumaczenie.